Trochę o rejsach morskich.



W 1961 roku zapisałam się do TKŻ PTTK Wagabunda w Poznaniu. -- Trochę było dyskusji na ten temat w moim klubie to jest w JKW, bo komuś się wydawało, że nie można należeć do dwóch klubów -- lecz okazało się naturalnie, że można -- tylko startować można jedynie w barwach jednego klubu. -- Natomiast przynależność do Wagabundy miała mi ułatwić dostanie się na rejsy morskie -- miała mi umożliwić spełnienie wieloletnich marzeń. -- Tych rejsów też nie było dużo, zaledwie sześć. -- Jak się na coś tak długo czeka, to przeważnie przychodzi rozczarowanie -- już się wtedy zastawiałam czy warto się pakować w to żeglarstwo morskie -- Ale właśnie przed niespełna miesiącem sędziowałam MPTP, potem wygrałam Mistrzostwa Polski -- miałam też kłopoty domowe, postanowiłam więc uciec, chociaż na te dwa tygodnie na morze. -- Pierwszy mój rejs był na s/y Polonia, organizowany przez ZG PTTK w terminie od 9 do 21 lipca 1962 roku. Kapitanem był Wojtek Górski (późniejszy szef Głównej Komisji Egzaminacyjnej na stopnie kapitańskie), który właśnie wybierał się w swój pierwszy rejs kapitański. -- Załoga składała się chyba z dwunastu osób -- ze mną z Poznania był jeszcze Marian Kaczmarek, -- rejs był ulgowy, przy bardzo słabym wietrze -- trasa wiodła z Gdyni do Świnoujścia i z powrotem., zachodząc po drodze do wszystkich polskich portów, wiatr mieliśmy w jedną i w drugą stronę z tyłu -- humory nam dopisywały i bawiliśmy się doskonale z tańcami na pokładzie włącznie. -- Najwięcej jednak przeżywałam moment odpłynięcia w morze na tyle, aby nie było widać już lądu, -- starałam się odizolować od reszty załogi i stanąć przy sterze, mieć naokoło tylko morze i niebo ----- gdy tylko mi się to udało pozbyłam się natychmiast całego balastu psychicznego związanego z lądem, domem, pracą, klubem, rodziną --- wtedy czułam, że odpoczywam, że nabieram sił i cieszę się życiem. --- Rejs nie męczył nas zupełnie, przez cały jego trwania, nadmiar temperamentu po prostu nas ponosił, a ponieważ stale wchodziliśmy do portów, poszczególne wachty starały się w tajemnicy zaopatrzyć się w takie artykuły spożywcze, aby gdy nadejdzie czas wachty kambuzowej zadziwić pozostałych członków załogi wymyślnymi daniami. -- Rozstawaliśmy się z żalem, a z Wojtkiem przyjaźnimy się do dziś. ----- Po powrocie z rejsu, wcale mi się do Poznania nie spieszyło i zostałam jeszcze przez tydzień na regatach MTZG i MP, które odbywały się od 22 – 29 lipca w Gdyni.
Od 10 do 30 sierpnia 1963 roku wybrałam się w mój drugi rejs morski, również na s/y Polonia , lecz tym razem był to rejs poznański i zagraniczny -- do Finlandii i Szwecji. --- Kapitanem był Heniek Rzemyszkiewicz, - pierwszym oficerem – Jurek Zamorski, a drugim oficerem – Józek Batko. ---- Znowu czekałam na chwilę gdy oddalimy się od brzegu i będę znowu mogła zapomnieć o wszystkim co pozostało na lądzie. --=- Niestety trochę musiałam poczekać na taką samotną chwilę na jachcie, ponieważ gdy tylko opuściliśmy Hel, dmuchnęło nam nieco sztormowo, podarło większość żagli, męska część załogi długo musiała być na pokładzie przy zmianie żagli, a ja naturalnie przy sterze - ale i tak nie miałam czasu na marzenia, bo musiałam się pilnować, aby nie wypaść za burtę. -- Przez cały czas trwania tego sztormu nie mogliśmy nawet nic ciepłego ugotować, bo zalewało nam kambuz przez wywietrznik -- trochę się dopiero uspokoiło gdy schowaliśmy się za wyspę Gotland, która zasłoniła nas od tego sztormowego NW wiatru. -- Rejs był z przygodami -- ta pierwsza ---- to powitanie nas sztormem -- potem w drodze z Helsinek do Sztockholmu, gdy minęliśmy już trawers Hanko za bardzo zdryfowało nas na północ i gdyby nie to, że na pokładzie było bardzo cicho (oczywiście była to noc) i usłyszeliśmy podejrzany szum, jak gdyby wodospadu, moglibyśmy się nadziać na te kamienie, lecz udało nam się w porę od nich odpaść, (do dziś pamiętam, jak Jurek powiedział „ Heniek byłby bardzo niezadowolony gdybyśmy rozbili jacht na tych kamieniach „) jeszcze nie bardzo przyszliśmy do siebie gdy nagle po naszej lewej burcie przesunął się jak duch czarny, ogromny kadłub statku -- w ogóle go nie słyszeliśmy -- stwierdziliśmy, że była to pechowa noc i byliśmy zadowoleni, gdy nasza wachta się skończyła. --- To jeszcze nie koniec przygód -- gdy wyszliśmy ze Sztockholmu weszliśmy w niesamowitą mgłę -- nic nie było widać --- silnik oczywiście nie działał, halsowaliśmy między tymi szkierami, wisząc na relingu z obu stron jachtu, wypatrując brzegu -- odetchnęliśmy z ulgą gdy wreszcie wydostaliśmy się z tych szkierów -- ale okazało, że radość była przedwczesna ---- bo na morzu znowu sztormowo zawiało i jeden kolega (nie pamiętam już nazwiska) zwichnął staw barkowy , -- Marian Kaczmarek połamał sobie żebra, a Baśka Rzemyszkiewicz wylała sobie garnek wrzącego rosołu na nogę (do gumowego buta) i miała rozległe oparzenie drugiego stopnia. ---- Kapitan nie miał innego wyjścia jak tylko wpłynąć do najbliższego portu i skorzystać z pomocy medycznej --- Weszliśmy więc do Visby ---- Nasi chorzy udali się do szpitala a my zwiedzaliśmy przepiękne, urocze miasteczko, pełne pnących czerwonych róż. --- Do Gdyni przyszliśmy z dwudniowym opóźnieniem, co oczywiście wiązało się z dwudniowym zdenerwowaniem w naszych rodzinach (niestety komórkowe telefony miały się pojawić dopiero za czterdzieści lat). ---- Wspomniałam tylko same pechowe przygody, ale tak ogólnie czas spędziliśmy bardzo wesoło, dowcipkowaliśmy i bawiliśmy się bez końca. --- Zżyliśmy się tak bardzo, że przez długi czas spotykaliśmy na wielu imprezach prywatnych, a nasza przyjaźń przetrwała lata. (dzisiaj już niestety nie wszyscy żyją).
Dwa lata później, to jest w 1965 roku nasz klub Wagabunda otrzymał jacht typu Wega -- w czerwcu odbył się chrzest jachtu, który nazywano również „ Wagabunda”--- Zaproponowano mi wzięcie udziału w dziewiczym rejsie do Anglii i Francji od 8 lipca do 8 sierpnia, (zrezygnowałam nawet z sędziowania Złotego Pucharu Finna, który odbywał się w tym roku w Polsce a SG, był Stefan G., i wybrałam rejs) -- Mieliśmy interesujące plany -- więc najpierw przelot przez Kanał La Manche do Londynu -- zapoznanie się z pływami -- potem Francja -- wynajęcie samochodu i wycieczka do Paryża. -- Mnie najbardziej nęcił Paryż (przy okazji popeniłam coś w rodzaju „przestępstwa dewizowego”, bo musiałam mieć tylko na ten Paryż co najmniej 20 dolarów – a wolno było zabierać ze sobą tylko 5 dolarów /?/). ---- Oczywiście, jak zwykle, nie wszystko szło tak jakby się chciało. -- Najpierw jacht niesamowicie ciekł, -- (sprawdzono to w takim krótkim kilku godzinnym rejsie próbnym) najbardziej w forpiku, tam, gdzie były koje – moja i Basi Rzemyszkiewicz, więc we własnym interesie próbowałyśmy go uszczelnić, wprawdzie z nie najlepszym skutkiem, co się dopiero potem okazało. ---- Do Kilonii dopłynęliśmy bez kłopotów, ale niestety tylko do Kilonii -- bo natychmiast po wejściu do kanału przestał działać nasz silnik -- usiłowaliśmy trochę halsować, ale natychmiast policja wyrzuciła nas z trasy. Przycumowaliśmy się do jakiejś dalby i czekaliśmy na hol. ----- Straciliśmy ponad dobę --- Musieliśmy wejść do Cuxhaven aby naprawić silnik -- straciliśmy dobę -- wychodząc z portu (nocą) , śruba zaplątała nam się w jakieś liny -- znowu kolejna strata czasu i nerwów ---- potem jeszcze wchodząc do Calais nie zdążyliśmy przed odpływem i usiedliśmy na mieliźnie prze samym wejściem do portu, cumując się do latarni (też wchodziliśmy nocą) a drodze powrotnej płynąc Łabą do Hamburga dostaliśmy się w bardzo silną burzę z ulewnym deszczem i silnymi wyładowaniami atmosferycznymi że wydawało się prawie niemożliwe aby nie trafił w nas piorun ------ Tak jak sobie przypominam to były już wszystkie nieprzyjemne przygody, naturalnie poza cieknącym jachtem. ---- Samo żeglowanie było wspaniałe, zachwycałam się zjawiskiem przypływów i odpływów -- teoretycznie niby wszystko wiedziałam, ale to zupełnie coś innego było zobaczyć to na własne oczy ----walczyłam z prądem z zapałam godnym lepszej sprawy, przy wejściu do Cuxhaaven, ---- przeżyłam silny sztorm przy drugim przejściu przez morze Północne -- byłam tylko ździwiona, że nie bałam się zupełnie -- gdy kończyła się moja wachta, którą przeważnie spędzałam przy sterze (sześć godzin -- bo Heniek miał zwyczaj pływać na dwie wachty) -- byłam tak zmęczona, że nic mnie nie obchodziło co się dzieje naokoło waliłam się do koi i natychmiast zasypiałam i do głowy mi nie przyszło, że mogłoby nam się cokolwiek stać. ------Zwiedzania też było dużo --- bo i Londyn, -- na końcu rejsu jeszcze Hamburg -- lecz przede wszystkim – Paryż. -- Gdy jechaliśmy samochodem przez Francję, -- śpiewaliśmy same francuskie piosenki, szczególnie o Paryżu -- i nie mogliśmy się doczekać kiedy tam wreszcie dojedziemy. --- Spędziliśmy w Paryżu trzy dni i dwie noce, które przespaliśmy w samochodzie (na żaden hotel oczywiście nie było nas stać) -- ale było wspaniale. ----
Dwa lata później postanowiliśmy odwiedzić Leningrad. -- Ponieważ w normalny sposób nie dostawało się zgody na taki rejs i aby wpłynąć do portów Związku Radzieckiego trzeba było mieć specjalnie zaproszenie -- wymyślono więc wzniosły powód „ rejs przyjaźni w pięćdziesiątą rocznicę rewolucji październikowej”. Była podobno prowadzona jakaś korespondencja. -- z towarzystwem przyjaźni polsko – radzieckiej, (albo na odwrót), ale jak się potem okazało żadnej zgody nie mieliśmy, --- ale ja bliżej się tym nie interesowałam -- byłam przecież tylko zwykłym członkiem załogi. -- W rejsie wzięły udział trzy jachty PTTK --- s/y Polonia, s/y Moskit i s/y Wagabunda. -- Siedmioosobową załogę s/y Wagabundy stanowili członkowie naszego klubu, kapitanem był Heniek Rzemyszkiewicz -- Rejs trwał od 7 do 31 sierpnia 1967 roku -- rozpoczynał się w Darłowie -- oczywiście pechowo, bo kontrolę zrobiła nam „ czarna brygada”, i wywróciła nam jacht do góry nogami -- na szczęście nic nie znaleźli i mogliśmy wypłynąć. -- Do twierdzy Kronsztad dopłynęliśmy w ciągu siedmiu dni, bez żadnych przeszkód i bez żadnych przygód. -- Natomiast w Kronsztadzie zostaliśmy zatrzymani przez wojsko, musieliśmy poczekać aż zjawią się wszystkie jachty i potem zaczęły się wielogodzinne pertraktacje, bo oczywiście nie posiadaliśmy wymaganych dokumentów. -- Rozdzwoniły się telefony, między kompetentnymi organizacjami w Polsce i w ZSRR - ale w końcu otrzymaliśmy zgodę na wejście do Leningradu. ----- W drodze powrotnej odwiedziliśmy jeszcze Helsinki, Sztockholm i Borgholm na Olandii. --- Celowo nie opisuję pobytu w portach, bo nie o to w tych wspomnieniach chodzi. -- Oczywiście udział, w tak zwanych, rejsach zagranicznych, nie był dla mnie bez znaczenia. -- Cieszyłam się, że mam możliwość odwiedzać różne kraje, poznawać nowych ludzi, zwiedzać słynne z historii, miasta i ich zabytki, ale zawsze cieszyłam się gdy już wypływaliśmy z powrotem na morze. Bo byłam już tymi postojami w portach zmęczona i cieszyłam się z kolejnego odpoczynku na wodzie. (Trzeba sobie uświadomić, że wtedy jachty, ze względów oszczędnościowych były przeładowane, -- na morzu się tak tego nie odczuwało, bo zawsze ktoś był na pokładzie na wachcie, ktoś tam odsypiał kolejną wachtę, ktoś pracował w kambuzie, a ktoś w nawigacji. -- Wszyscy byli zajęci, nikt nikomu nie przeszkadzał, wszystko szło normalnym trybem. -- Natomiast w porcie wszyscy wszystko robili razem; razem jedli, razem się myli, razem szykowali się do wyjścia, razem wracali, razem zabierali się do snu ----- i tym samym wszyscy sobie przeszkadzali. --- Ale trudno -- zawsze jest coś – za coś. -- Dlatego za każdym razem odżywałam na morzu -- i zawsze niezmiennie cieszyłam się gdy ląd mi znikał na horyzoncie. ---
Kolejny rejs , (który trwał od 22 sierpnia do 9 września) - to tak naprawdę nie był żadnym rejsem -- tylko udziałem, w charakterze widza w Igrzyskach Olimpijskich w Kilonii w 1972 roku. Nie mniej przeżyć żeglarskich było bez liku. --- Ze Świnoujścia wychodziliśmy 23 sierpnia -- do dziś pamiętam, że był dosyć silny nie przyjemny wiatr – idealny mordewind -- halsowania było bez liku i stale w dużym przechyle. -- Do Kilonii – Molltenort weszliśmy 26 sierpnia i już naszym jachtem nie ruszaliśmy się z portu aż do 6 września, kiedy to opuściliśmy Kilonię. --- Jak z tego wyliczenia wynika siedzieliśmy w Kilonii 12 dni. -- Pisałam wprawdzie, że nie lubiłam postojów portowych, ale tutaj było wyjątkowo inaczej. -- Byliśmy teraz sześcioosobową załogą, ponadto załoga nie chodziła zawsze razem, bo było tak dużo imprez i spotkań, i w tak dużej gromadzie polskich jachtów (ponad czterdzieści), -- i polskich żeglarzy (ponad trzysta pięćdziesiąt osób), że stale się gubiliśmy. -- Większość imprez organizowana na jachtach, kończyła się rano, więc czasem nocowało się też poza Wagabundą, dlatego nie odczuwało się takich normalnych ścisków portowych. --- Popłynęliśmy motorówką na otwarcie Olimpiady 28 sierpnia, --- zorganizowano nam, to znaczy całej polskiej ekipie, autokarową wycieczkę do Hamburga, gdzie przyjmował nas Burmistrz miasta, a potem zwiedzaliśmy stocznię -- w mniejszym gronie gościł nas też na dużym jachcie motorowym - burmistrz Kilonii. – Udało mi się też raz dostać na wycieczkę statkiem, zorganizowaną przez gospodarzy, na trasy regat. A poza tym pływałam z żeglarzami sąsiadującego z nami s/y Mestwin, z Jacht Klubu Stoczni Gdańskiej, z nimi również wybrałam się w dniu 3 września na powitanie żaglowców. -- To była niezapomniana impreza. Na spotkanie dużych żaglowców, których ponad 50 płynęło w kierunku Kilonii, prowadzonych przez zwycięzcę tegorocznej Operacji Żagiel -- Dar Pomorza. -- wypłynęła przeogromna ilość podobno ponad dwa tysiące jachtów żaglowych i drugie tyle jachtów motorowych -- widoczność była dosyć kiepska, ale gdy zbliżaliśmy się do siebie na odległość może jednej mili- z mgły zaczęły się wyłaniać najpierw maszty -- potem żagle i na końcu kadłuby żaglowców -- nad Darem Pomorza unosił się sterowiec i naokoło kręciły się helikoptery -- nagle rozległy się niesamowite gwizdy, dzwony, wystrzały i inne hałasy, które towarzyszyły żaglowcom do samego portu w Kilonii -- rzeczywiście przeżycie niesamowite. (Gdy odbywała się defilada jachtów na zakończenie Operacji Żagiel w 1974 roku w Gdyni -- też robiła wrażenie, zwłaszcza, że wiał silny wiatr -- lecz tamta kilońska przewyższała wszystkie zloty jakie kiedykolwiek widziałam może dlatego, że ta ogromna ilość jachtów znajdowała się na stosunkowo niewielkim akwenie. – (nawet w 1975 gdy byłam na pożegnaniu jachtów do regat w około ziemskich, które odbyło się u ujścia Tamizy - - już na Morzu Północnym, pomimo, że tam było również dużo jachtów -- to jakoś rozpływały się na boki i nie sprawiały wrażenia takiego zagęszczenia). -- Do kraju wróciliśmy 9 września. -- A do Świnoujścia wchodziliśmy w gęstej mgle. No i ostatni mój rejs -- chyba najbardziej atrakcyjny to – rejs na s/y Zew Morza – w dniach od 8 sierpnia do 8 września 1975 roku z kapitanem Zdzisławem Michalskim. -- ale czułam się na nim, jak statku wycieczkowym -- a nie na jachcie -- było za dużo ludzi i jacht też był za duży, ---- ( byłam jednak w Amsterdamie podczas obchodów 700 - lecia tego miasta, na tygodniu żeglarskim w Londynie i w podczas dni polskich w Hamburgu i korzystałam z wielu atrakcji w ramach tych uroczystości) --.

 

 

Wstęp

Początki żeglowania

Regaty

Sędziowanie regat

Działalność organizacyjna

Galeria zdjęć

strona główna

Księga gości