| ZAMIAST WSTĘPU | MOI PRZODKOWIE | MOJA RODZINA I JA | WOJNA 1939-1945 | PO WOJNIE | BIAŁY PAŁAC | Posłowie | Galeria zdjęć | Sześćdziesiąt lat w cieniu żagla | strona główna


BEZ POCZĄTKU I BEZ KOŃCA


2. 2. LATA MŁODZIEŻOWE (WOJNA) 1939-1945

.2.1. Droga na wschód Polski



Nadszedł ranek 1 września 1939 roku. --- Ponieważ szkoła miała się rozpocząć od poniedziałku 4 września więc byliśmy wszyscy w domu i nalepialiśmy na okna pasy papieru, które miały zapobiec wylatywaniu szyb przy ewentualnym bombardowaniu. (Byliśmy wszyscy, ale bez tatusia, który jak zwykle rano pomaszerował do pracy do Hartwiga, aby rozejrzeć się w sytuacji). -- Od rana wyły syreny; mówiło się, że to próbny alarm. -- Okna już okleiliśmy ale zaczynaliśmy się bać. -- Pamiętam, że mamusia usiadła w fotelu, a ja z bratem obok na poręczach, nagle znowu odezwały się syreny, słychać było jakieś wybuchy i nagle ogromny huk gdzieś obok, a my z tym fotelem przejechaliśmy przez cały pokój zatrzymując się na przeciwległej ścianie. -- Rozniosła się wieść, że to jednak nie próbny alarm ale rozpoczęła się już wojna i Niemcy bombardują właśnie dworzec kolejowy. --- No i naturalnie w domu natychmiast wybuchła panika, bo to przecież tatuś tuż obok dworca pracuje. --- Gdy alarm się skończył wyszliśmy na ulicę, aby zobaczyć co się dzieje. -- Ulice były zatłoczone, bo również z sąsiednich domów wysypali się mieszkańcy, wszyscy chciwi wiadomości i zaniepokojeni zaistniałą sytuacją. -- Ludzie lgnęli do siebie dzieląc się wrażeniami i opowiadając co kto słyszał, tak jak gdyby w gromadzie czuli się pewniej i bezpieczniej --- Potem obejrzeliśmy ten dom kilka posesji dalej na placu Wyspiańskiego, na który spadła bomba. --- Dziwne, bo aby zobaczyć co się stało trzeba było otworzyć drzwi zewnętrzne do bramy domu – a w środku była mnóstwo gruzu, wyglądało, że zawaliła się całą klatka schodowa (była to zapewne niewielka bomba, bo nie pamiętam aby mówiono, że ktoś zginął, ani też, z tego powodu ucierpiał). ---
Wczesnym popołudniem pojawił się w domu tatuś i teraz okazało się, że przed chwilą nasza rodzina utraciła właśnie wszystko co dotychczas posiadała. -- Podczas bombardowania dworca zostały też zbombardowane magazyny Hartwiga i spaliły się ze szczętem, wraz z naszymi wszystkimi meblami, rzeczami osobistymi, książkami nawet z tymi zapasami żywności, które były tak systematycznie gromadzone w Gdyni. --- Mamusia była wprawdzie szczęśliwa, że tatusiowi się nic nie stało, więc myślę że w pierwszej chwili nawet nie bardzo się tymi stratami, zmartwiła. --- My natomiast, czyli ja z bratem, nawet się cieszyliśmy że stare rzeczy się spaliły i że teraz będziemy mieć wszystko nowe. --- Tymczasem bombardowanie się nasilało i chyba wyszło jakieś zarządzenie, że podczas nalotów trzeba schodzić do schronów. -- Na razie pierwszą wojenną noc spaliśmy w mieszkaniu wujka, ale ponieważ była niespokojna, na następną przenieśliśmy się do piwnicznego schronu w naszej kamienicy przy ul. Grottgera, gdzie spędziliśmy dosyć spokojną noc, bo ten schron był bezpieczny, przynajmniej ja w to wierzyłam. -- Natomiast nie było bezpiecznie w samym mieście. Trwało bombardowanie a ponadto front zbliżał się do Poznania bardzo szybko. ---
W zaistniałej sytuacji okazało się, że już nie będzie potrzeby wynajęcia dla nas nowego mieszkania, bo nie mamy co do niego wstawić, a ponadto dla naszej rodziny nie ma już miejsca w Poznaniu. Tatusiowi natomiast zagmatwała się sytuacja w pracy, (o której się dopiero po latach dowiedziałam, gdy tata tak opisał tą sprawę po wojnie w oświadczeniu do ZBOWiDu)
Pierwszego września 1939 roku, w dniu wybuchu wojny postanowiłem w porozumieniu z aktywem firmy Hartwig i za zgodą Urzędu Celnego, wydać polskim władzom wojskowym około pięćdziesięciu nie oclonych nowych samochodów i kilkadziesiąt nowych motocykli, które znajdowały się na magazynach wolnocłowych firmy Hartwig. ---Samochody i motocykle były własnością firm niemieckich. Odbioru pojazdów dokonał sierżant wojsk polskich, któremu towarzyszyli kierowcy wojskowi i duża grupa kierowców cywilnych, którzy jak się później okazało byli studentami gimnazjum niemieckiego w Poznaniu. Doniesiono mi nazajutrz, że odgrażali się pod moim adresem. Skutkiem tego musiałem wraz z rodziną opuścić Poznań i wyjechałem dnia 4 września jako uchodźca polityczny na wschód do Wilna. * --- Zarząd Hartwiga postanowił więc wydelegować tatę na wschód, na razie do oddziału warszawskiego Hartwiga ( wtedy oczywiście o przyczynach naszego tak szybkiego wyjazdu z Poznania nie wiedziałam). --- Natomiast zdecydowano jednoznacznie, że ojciec musi opuścić miasto wraz z rodziną, zwłaszcza, że w Poznaniu nie posiadał już ani mieszkania, ani żadnych innych rzeczy. --- Wobec tego w poniedziałek 4 września, wcześnie rano, Firma Hartwig przysłała po nas samochód osobowy, do którego załadowaliśmy się całą rodziną to znaczy rodzice, babcia i ja z Jerzykiem i około piątej ruszyliśmy w kierunku Warszawy. --- Dla nas -- dzieci -- zaczęła się wspaniała przygoda. --- Szkoły nie było i nadal trwały wakacje. --- Poznań żegnał nas rykiem syren, sygnalizujących nalot lotniczy i syreny takie towarzyszyły nam podczas przejazdu przez wszystkie kolejne miasta na trasie z Poznania do Warszawy, która również powitała nas rykiem syren i kolejnym nalotem.
W Warszawie zatrzymaliśmy się na razie, u wujka Brunona. --- Wujostwo mieszkali przy ul. Ossolińskich 4 (ulicy tej teraz już nie ma, nie została po wojnie odbudowana przez co powiększył się plac przed Grobem Nieznanego Żołnierza) i zajmowali duże, chyba przynajmniej sześciopokojowe mieszkanie. ---- Mieli wtedy (jak już wspominałam) dwoje dzieci , dwóch synów: Andrzejka, który urodził się w 1937 roku, gdy jeszcze mieszkali w Poznaniu, oraz Mareczka, który miał zaledwie parę miesięcy i urodził się w Warszawie. --- Dzieci w domu nie było, przebywały wtedy u rodziny w Kielcach wraz z babcią Żytowiecką (mamą cioci Zosi). ---- Spaliśmy u nich dwie noce. --- Wtedy dopiero zaczęłam się bać wojny. --- W Poznaniu podczas nalotów wszyscy udawali się do schronów, ulice były puste a schrony dawały poczucie bezpieczeństwa (przynajmniej mnie). --- W Warszawie było odwrotnie, gdy zaczynały wyć syreny i zbliżał się warkot samolotów i wraz z nimi detonacje padających bomb -- wszyscy ludzie wybiegali na ulice (schronów chyba żadnych jeszcze wtedy w śródmieściu nie było) i z zaciekawieniem przyglądali się nadlatującym samolotom i próbowali zgadnąć, gdzie też teraz padają bomby. --- Dostawałam napadów lęku i prosiłam rodziców abyśmy stąd jak najszybciej wyjechali bo inaczej zginiemy pod bombami. --- Moje życzenie spełniło się wcześniej niż mogłam przypuszczać. --- Dyrekcja firmy Hartwig doszła do wniosku, że w Warszawie wcale nie jest bezpiecznie, jak się początkowo wydawało oraz, że stolica może być nawet bardziej atakowana niż inne miasta i postanowili ewakuować firmę do Wilna gdzie również działał oddział Hartwiga, -- łudzili się że to jest daleko od granicy z Niemcami więc na pewno znacznie bezpieczniej, a ponadto spodziewano się, że front się w końcu zatrzyma (zwłaszcza, że wtedy oczekiwano lada dzień przystąpienia do wojny Anglii i Francji). -- Wyjazd nasz nastąpił w środę tj. szóstego września, z tym że tym razem wyruszyliśmy dużym transportowym ciężarowym wozem meblowym. -- Lecz teraz nie jechaliśmy już sami, wraz z nami były jeszcze przynajmniej trzy rodziny i kilka osób samotnych. --- Pamiętam tylko nazwiska państwa Łopuszańskich, pana Webera i państwa Przesmyckich.
Nasza podróż do Wilna trwała prawie półtora miesiąca i składała się z kilku etapów. Pierwszy etap to wyjazd z Warszawy i kluczenie naszym dużym samochodem po możliwie bocznych drogach aby uniknąć niebezpieczeństwa bombardowania i ostrzeliwania szos. Jednakże kilka razy byliśmy zmuszeni zatrzymać na poboczu szosy nasz samochód pod drzewami aby był jak najmniej widoczny, a my uciekaliśmy w pole i też chowaliśmy się w miedzach i pod krzakami. --- Gdy samoloty odleciały wracaliśmy do samochodu i jechaliśmy dalej. --- Wydaje mi się, że najpierw jechaliśmy w kierunku na Białystok, potem na Baranowice, --- spaliśmy w samochodzie bo byliśmy wyposażeni nawet w tapczany więc można się było w miarę wygodnie położyć. --- Od Baranowic skręciliśmy na północ i po jakimś czasie znaleźliśmy się nad malowniczo położonym tuż przy szosie przepięknym jeziorem. -- Naprzeciw jeziora po drugiej stronie drogi znajdował się pensjonat oszalowany ciemnymi deskami, w powodzi jesiennych kwiatów, równie malowniczy jak cała okolica. -- Było prześlicznie ale pojechaliśmy dalej. -- Dojechaliśmy do Nowogródka, porobiliśmy jakieś zakupy na rynku i nagle wszyscy doszli do wniosku, ze po tak ciężkich przeżyciach należy się odpoczynek i w związku z czym najlepiej będzie cofnąć do tego schroniska nad jeziorem, (zwłaszcza, że skończyła się benzyna) odpocząć przez kilka dni i zastanowić się co robić dalej. --- Tak też zrobiliśmy.
Teraz rozpoczął się drugi etap podróży do Wilna – czyli właściwie przerwa w podróży. -- W schronisku zamieszkały trzy rodziny to znaczy nasza rodzina, jakaś pani z dwójką dzieci, (chyba pani Przesmycka) ale znacznie od nas starszych i jeszcze jakieś małżeństwo. -- Jezioro naprzeciw naszego pensjonatu okazało się być jeziorem Świteź, znane z ballad Adama Mickiewicza. ---- Mieszkaliśmy sobie beztrosko w pensjonacie przez dwa lub trzy dni; kąpaliśmy się w jeziorze, tatuś uczył mnie na szosie jazdy na rowerze, chodziliśmy po lesie, korzystając z wyjątkowo wspaniałej jesiennej pogody. --- Niestety nasza sielanka się bardzo szybko skończyła. -- Pani kierowniczka pewnego dnia oznajmiła nam, że musimy się niestety już wyprowadzić, ponieważ niedaleko stąd rozegrała się dość poważna bitwa, jest dużo rannych i wojsko zarekwirowało budynek na szpital polowy. --- Aby nie zostawić nas jednak bez dachu nad głową -- zobowiązała się do wyszukania nam kwater na miejscu u okolicznych gospodarzy. Nie ma tam wprawdzie wielkich wygód, ale przy tak ładnej pogodzie można przez jakiś czas pomieszkać, -- oczywiście każda rodzina u innego gospodarza. Wszyscy zgodzili się na tę propozycję, chyba z konieczności, bo nie mieliśmy już teraz żadnego środka transportu. Przejazd do ościennych gospodarstw załatwiła nam również pani kierowniczka schroniska. Po niedługim czasie nadjechały wozy drabiniaste od zainteresowanych gospodarzy i każda rodzina podążyła w swoją stronę. ---
Nasz gospodarz nazywał się Buzuk. Jego dom był oddalony od schroniska chyba około 25 km, -- bo przejazd wozem przez las ze schroniska do naszego nowego miejsca pobytu trwał około godziny. --- Zostaliśmy oficjalnie zameldowani pod miejscem zamieszkania „Hutor Bór”. ---- Pan Buzuk był właścicielem dosyć dużego, prawie 40-to hektarowego gospodarstwa, pasieki na kilkadziesiąt uli i wspaniałego sadu. ---- Jego ziemia podzielona była na poszczególne kwadratowe pola uprawne otoczone lasami. --- Wszystko było wspaniałe poza chałupą mieszkalną. -- Była to normalna kurna chata, przedzielona na część dla ludzi i część dla zwierząt. --- Znajdował się tam ogromny piec, na którym wszyscy spali. W szpary w piecu były zatykane łuczywa w celu oświetlenia wnętrza. Oczywiście nie było ani elektryczności, ani wody bieżącej, ani kanalizacji. ----- (Na terenach wschodniej Polski była to pewnie rzecz normalna, ale my przyjechaliśmy prosto z miasta z zachodniej części Polski i całe nasze dotychczasowe życie przebiegało w zupełnie innych warunkach. -- Muszę przyznać, że na razie wszystko mnie bardzo ciekawiło i traktowałam to jako kolejne doświadczenie i świetną zabawę, oraz wspaniałych wakacji ciąg dalszy). ---- Chałupa była zamieszkana przez naszego gospodarza Buzuka z żoną, teściową, trzynastoletnią córką Ziną i dwoma synami znacznie młodszymi ode mnie. -- A teraz jeszcze przybyła nasza pięcioosobowa rodzina. -- Dziwne tylko, że nigdy nie odczuwałam ciasnoty w tamtej izbie. -- Ja całe dnie spędzałam tylko z Ziną; jeździłam z nią konno do różnych prac polowych rozrzuconych po całym gospodarstwie. Uczyła mnie wykopywania ziemniaków, buraków i innych jarzyn, karmiłyśmy zwierzęta, zbierałyśmy owoce w sadzie, trzepałyśmy plastry miodu wybierane z uli przez pana Buzuka itp. ----- Nie wiem czy choć trochę jej pomagałam, ale starałam się bardzo. --- I tak z mojej strony życie wyglądało nadal sielankowo, ale na pewno takim nie było dla moich rodziców. –
Kilka dni po naszym pojawieniu się u państwa Buzuków, to jest 17 września, wschodnie ziemie Polski zostały zajęte przez wojska sowieckie i żołnierze radzieccy pojawiali się wszędzie, więc także i u nas. --- Wizyty składali przeważnie nocą. Myślę że nawet nie o wszystkich wiedziałam, wypędzali gospodarzy i moich rodziców z domu pod bagnetami, kogoś szukali, robili rewizje, grozili rozstrzelaniem, wywiezieniem itp. Buzukowie byli podejrzani, bo byli właścicielami zbyt dużego gospodarstwa, my też byliśmy podejrzani, bo niewiadomo dlaczego w ogóle tam przebywaliśmy. --- Prawdopodobnie rekwirowali też żywność i terroryzowali całą okolicę. -- Poza napadami żołnierzy sowieckich do głosu dochodziły dawne stare porachunki między chłopami polskimi a białoruskimi, w koło słyszało się o bandyckich napadach i morderstwach. I te były chyba gorsze i bardziej niebezpieczne od najść żołnierzy --- Władze bolszewickie na początku patrzyły na to przez palce, dopiero później poprawiły się trochę warunki bezpieczeństwa w tym regionie. ---- (Informacje te uzyskałam z listu, które tatuś pisał do państwa Jankowiaków w czerwcu 1940, w liście tym pisał między innymi, że się dziwi, że nie załamał się nerwowo po tych wszystkich przejściach w 1939 roku - a przecież był to dopiero początek wojny).---- Poza tym wiem, że jak tylko rodzice dowiedzieli się o przybywających wojskach radzieckich wszystkie przedmioty, które wydawały im się niebezpieczne, a będące dowodem jakiegoś dobrobytu starannie zakopali gdzieś w lesie, nawet nie pamiętam dokładnie co to było, lecz pamiętam jak się chyłkiem wymykali nocą z domu, aby zakopać to, co mogłoby się wydawać podejrzane sowietom czy bandom okolicznym podczas rewizji. ------
W międzyczasie otrzymaliśmy jakąś drogą wiadomość, że wujek Brunon z obawy przed nadejściem Niemców, opuścił Warszawę, przedostał się do Wilna i zamieszkał tam na przedmieściu Sołtaniszki w jednym malutkim pokoiku u bardzo sympatycznych ludzi i gdybyśmy przyjechali to może znalazłby się i drugi pokój dla nas.
Wkroczyliśmy więc teraz w trzeci i ostatni etap podróży do Wilna. -- Rodzice zastanawiali się jeszcze przez kilka dni jakby tu ruszyć w dalszą drogę, bo nie dysponowaliśmy już żadnym środkiem transportowym. Piesze przemieszczanie się też nie wchodziło w grę bo przecież dzieci jeszcze niezbyt duże a babcia miała już 74 lata. Mieliśmy też trochę bagażu, niezbyt wiele; dwie młodzieżowe kołdry i trochę odzieży, -- w zasadzie to co przewieźliśmy z nad morza. -- Aż w końcu gdzieś w połowie października rozniosła się wieść, że Związek Radziecki ma zamiar przekazać Wileńszczyznę, Litwie. -- Od tego to czasu sprawa naszego wyjazdu zaczynała się stawać paląca, bo gdybyśmy tu zostali wtedy bylibyśmy zagranicą zarówno od Wilna jak i od Warszawy, bo Warszawa – to okupacja niemiecka, Wilno – Litwa, a my – Białoruś, a jakiekolwiek przekraczanie granicy mogłoby wtedy nie być możliwe. ---- Przesłaliśmy więc wujkowi wiadomość, że niedługo przyjedziemy. -- Rodzicom znowu pospieszył z pomocą pan Buzuk, który obiecał , że dowiezie nas do dworca kolejowego. -- Załadowaliśmy się więc wraz z całym dobytkiem i skromnymi zapasami żywności na drogę, na wóz konny, którym dojechaliśmy do najbliższej stacji kolejowej, to jest do Nowojelni, gdzie pożegnaliśmy się z panem Buzukiem. --- (Niestety nie mieliśmy okazji podziękować państwu Buzukom, za pomoc i zaopiekowanie się naszą rodziną w tamtych trudnych jesiennych dniach 1939 roku, a może nawet za uratowanie nam życia, --- zostali bowiem wywiezieni w głąb Rosji i o ile przeżyli, chyba na Białoruś już nie powrócili, bo nie udało się ich tam odnaleźć). ---- Na stacji w Nowojelni przesiedzieliśmy chyba blisko dobę, ponieważ pociągi miały duże spóźnienia. Dworzec był zapchany i ludźmi cywilnymi i wojskiem i rannymi, wszyscy koczowali, czy to w budynku w poczekalni, czy to na ziemi na peronie. Gdy nadjechał wreszcie pociąg, dostaliśmy się wprawdzie do środka, ale nie była to wygodna podróż. -- Nie pamiętam jak długo jechaliśmy, ale gdy przyjechaliśmy do Wilna to jeszcze był dzień.
Ojciec wynajął na dworcu również jakąś furmankę i przejechaliśmy nią przez całe miasto, gdzie po drugiej stronie rzeki Wilii, w dzielnicy Sołtaniszki na ulicy Sokolej 18 znajdowało się nasze „tymczasowe” mieszkanie, w którym mieliśmy przebywać przez blisko sześć lat.
Ta pierwsza droga przez miasto pozostała w mojej pamięci do dzisiaj. -- Pomimo słonecznej pogody, Wilno było brudne i ponure -- sklepy były pozamykane, okna sklepów pozabijane deskami i puste ulice.
Naturalnie nie mogę pamiętać o czym myślałam, jadąc przez smutne ulice zupełnie obcego miasta, położonego na drugim końcu Polski, której już wtedy nie było ---- obciążona nadmiarem zdarzeń i przygód, które następowały po sobie z szybkością światła, że chwilami nie wiedziałam czy to się naprawdę działo i co się stanie za chwilę. -- Przez ostatnie półtora miesiąca przeżyłam utratę wszelkich rzeczy materialnych, z którymi byłam złączona przez całe moje dotychczasowe jedenastoletnie życie, -- zapoznałam się z wojną, z bombardowaniem miast i dróg, ucieczką tłumów ludzi niewiadomo skąd i dokąd, -- naszą ucieczką samochodową, -- z bardzo dziwnym mieszkaniem na hutorze białoruskim, -- z nocnymi napadami różnych pijanych osobników i band itd. itd. ----- i wreszcie Wilno. --- Lecz kto z nas wiedział, czy to już koniec tego szaleństwa, czy za kilka dni znowu wiatr historii nie poniesie nas gdzieś dalej. ----- Nie wiedziałam tego również i ja ---- że dokładnie po pięciu latach i dziesięciu miesiącach, bo 1 lipca 1945 roku opuszczę to miasto i wrócę, (przynajmniej teoretycznie) do Polski i do siebie. ---- Tylko, że wtedy wcale to nie było takie jednoznaczne. -- Przyjechało dziecko, a miała wyjechać prawie dorosła już osoba, która musiała zmierzyć się w międzyczasie ze zdarzeniami, które wystarczyłyby na całe życie. --- Spotkała się z odpowiedzialnością, częściowo za własną rodzinę, częściowo za równolatków, skupiających się w dziwny sposób wokół jej domu, częściowo musiała oddać serce i duszę właśnie temu miastu, które okazało się jak gdyby miastem zaczarowanym i czar ten pozostał do dziś. ---- Przez sześćdziesiąt lat zbierałam wszystkie dane o Wilnie, zarówno stare książki, jak i aktualne reklamy, foldery i inne broszury, w każdym języku jakie udało mi się zdobyć, nie ważne czy w litewskim, rosyjskim, niemieckim, polskim, czy angielskim --- bo chciałam być bliżej tego miasta. ---- i przez te wszystkie lata tęskniłam do Wilna. --- Lecz w tamtej chwili było to jeszcze dla mnie miasto nieznane i witało mnie raczej niesympatycznie, ponure i zamknięte w sobie. --- Pobyt w nim był jeszcze nie zapisaną kartą.

2.2.2. Wilno 1939-1940 (Litwa)
No i stało się, tak jak podejrzewałam, że w miarę postępu akcji w życiu naszej rodziny moja osoba weźmie sprawy w swoje ręce i zacznie przedstawiać zdarzenia i okoliczności według własnych odczuć i wyobrażeń. --- Zresztą a nie mogło być inaczej, bo nie miałam już żadnych wzorców, w każdym razie, tak mi się na początku wydawało, że zostałam pozostawiona sama sobie. ----- Ale w rzeczywistości tak nie jest, bo co jakiś czas okazuje się, że pomocą mi służy jakiś nagle odnaleziony list, nad którym z konieczności zaczęłam się zastanawiać i on staje się dla mnie bodźcem do zmiany kierunku wytyczonej poprzednio drogi. ----- W każdym razie na początku pisania podzieliłam sobie pobyt w Wilnie na cztery okresy w zależności od państwa panującego, nad naszym miastem. -- A więc: pierwszy okres od października 1939 do czerwca 1940 roku - pod rządami Litwy, -- drugi okres od czerwca 1940 do czerwca 1941 roku pod rządami Związku Radzieckiego, -- trzeci okres od czerwca 1941 do lipca 1944 pod okupacją niemiecką --- i czwarty okres znowu pod rządami Związku Radzieckiego – od lipca 1944 roku do chwili mojego wyjazdu to jest do 1 lipca 1945 roku.
Podział na okresy według sytuacji politycznej panującej na Wileńszczyźnie dzielił się dla mnie na okresy, po części zbliżone do moich powiązań oświatowych związanych z rodzajem nauki w poszczególnych szkołach, bo tak właśnie dziwnie ukształtował się czas okupacji. –
Zamieszkaliśmy więc, tak jak wujek Brunon proponował, czyli tam gdzie on na razie mieszkał na ulicy Sokolej 18, u państwa Żygisów. -- Państwo Żygisowie na swojej posesji mieli wybudowane dwa parterowe, drewniane domki. -- Jeden od ulicy, posiadający trzy dwupokojowe mieszkanka, każde po około 30 m kwadratowych, z tym, że dwa były od frontu, a trzeci w charakterze dobudówki, pod kątem prostym do mieszkania położonego, patrząc od ulicy, z lewej strony. -- Drugi domek usytuowany z tyłu posesji, identyczny jak z przodu, tylko, że dwu mieszkaniowy. Oba domki były zamieszkałe. -- Między domkami, każda wolna połać ziemi, zamieniana była na przydomowy ogródek. -- Tak więc wszędzie naokoło znajdowały się zagonki, gdzie uprawiane były najróżniejsze jarzyny i mnóstwo kwiatów, które królowały pod płotem i pod oknami i w każdym innym miejscu za małym na poważniejsze uprawy. --- W domku od ulicy w mieszkaniu nr 1 mieszkaliśmy my. Najpierw tylko w jednym pokoju, lecz niedługo otrzymaliśmy i drugi. --
Było nas sześcioro: tatuś, mamusia, Jerzyk i ja (spaliśmy w większym pokoju) oraz wujek Brunon i babcia (zajmowali mniejszy pokój). -- Już dobrze nie pamiętam, jak wszyscy spali, ale ja w pierwszym okresie spałam na krzesłach i codziennie wieczorem miałam dodatkowe zajęcia przy wiązaniu nóg tych krzeseł i stołków, w taki sposób aby mi się w nocy nie rozsunęły, co i tak kilka razy się zdarzyło. ( w późniejszym okresie zdobyliśmy jakieś składane łóżka, które się rozstawiało, w miejscach i w ilości od potrzeb, czasem nawet i na werandzie). ---- Mieliśmy ponad to małą kuchnię, mikroskopijny przedpokój i przed mieszkaniem oszkloną werandę, wspólną z mieszkaniem numer dwa. -- W tym drugim mieszkaniu mieszkali -- w mniejszym pokoju państwo Ołdziejewscy z córką Polą (o dwa lata starszą ode mnie), a w większym pokoju państwo Rozwadowscy – bezdzietne małżeństwo w średnim wieku, które przyjechało do Wilna z centralnej Polski. -- W trzecim mieszkaniu mieszkała rodzina z dwojgiem dzieci starszych o kilka lat ode mnie, -- córką Irką i synem Heńkiem. Gdy się po dwóch latach wyprowadzili, zamieszkała w nim córka gospodarza pani Borejszowa z sześcioletnią córeczką. --- Ponadto dysponowaliśmy maleńką drwalką przeznaczoną do składowania drewna na opał. -- Na naszym podwórku z tyłu domu znajdowały się dwa pomieszczenia WC z serduszkiem oraz studnia z kołowrotem do pobierania wody. ---- Nie było natomiast czegoś takiego, gdzie składowałoby się śmieci. -- przypuszczam, że wszystkie rozpuszczalne odpadki (innych nie było) zakopywaliśmy w ogródku, inne się po prostu paliło w piecu kuchennym, -- tłustą wodą po myciu naczyń polewało się zagonki, a wodę od mycia z mydłem wylewało się po prostu na ulicę, która przed naszymi domami była zwykłą niebrukowaną wiejską drogą. -- Jak sobie pomyślę, jak dzisiaj wyglądają nasze podwórka, ulice, łąki, trawniki, place zasypane niezliczoną ilością najróżniejszych śmieci, opakowań papierów, butelek plastykowych, torebek foliowych, kartonów po sokach, puszek i tym podobnych, jak organizujemy co jakiś czas, bez widocznych skutków, wielkie akcje *sprzątania Polski * z nostalgią myślę o tamtym, starym świecie.
Jak tylko jakoś ulokowaliśmy się w mieszkaniu, zostałam zapisana do przyklasztornej szkoły podstawowej Sióstr Benedyktynek, która mieściła się przy ich zabudowaniach klasztornych przy ulicy Wileńskiej. -- Siostry Benedyktynki prowadziły szkołę podstawową oraz gimnazjum. -- Obie szkoły były szkołami żeńskimi. Ja zostałam przyjęta do klasy szóstej, czyli najwyższej klasy szkoły podstawowej. -- Po ukończeniu klasy szóstej powinnam zdawać egzamin do gimnazjum. -- W klasach nie było dużo dzieci; do mojej chodziło najwyżej 20 dziewczynek. -- W innych szkołach polskich były strajki uczniów; ale w naszej szkole było spokojnie.. -- Ja chodziłam do szkoły pieszo i prawdopodobnie sama, bo nie pamiętam, aby mnie ktoś odprowadzał. -- Kiedyś była tam linia autobusowa, ale za naszych czasów chyba była już zlikwidowana. -- W każdym razie -- droga pieszo wynosiła około jednej godziny. -- W szkole bardzo mi się podobało, byłyśmy tam otoczone naprawdę serdeczną, rodzinną opieką. -- Poza siostrami był jeszcze Ojciec Jacek, który miał z nami lekcje religii. Był wspaniały, zawsze pogodny i uśmiechnięty. Przy nim nie było żadnych zmartwień ani kłopotów. Wszystko potrafił wytłumaczyć. Nie chcę tu używać zbyt górnolotnych zwrotów, ale towarzyszyła mu jakaś aura świętości. -- (Miałam z nim fotografię całej mojej klasy, ale przekazałam ją Siostrom, gdy mój syn jechał do Wilna w 1991 roku)
Niedługo po naszym przyjeździe, nastąpiło uroczyste przyłączenie Wileńszczyzny do państwa litewskiego i ustanowienie Wilna stolicą Litwy. --- Operetkowe uroczystości odbywające się na ulicach Wilna parodiowane były jeszcze przez długi czas w środowisku polskim, w zjadliwych wierszykach i kpiących kupletach, ale sytuacja ekonomiczna w mieście od razu odmieniła się na lepsze. -- Zniknęła szarzyzna miasta, pootwierano wszystkie sklepy, dowożono żywność. W bród było mięsa, serów, masła i wszelkich innych towarów żywnościowych i przemysłowych. Nie trzeba było stać w kolejkach i wszystko można było kupić, oczywiście gdyby się miało pieniądze. U nas chyba nie było z pieniędzmi najlepiej ale i najgorzej także nie. --------
Jak tylko przyjechaliśmy, tatuś zgłosił się do Hartwiga, (gdzie dyrektorem oddziału był pan Wincenty Chmielewski, którego tatuś znał jeszcze z przedwojennych zebrań dyrektorów oddziałów) i zaczął tam pracować. -- Ale wkrótce w związku ze zmianami geopolitycznymi, a dokładnie 27 października 1939 roku, dyrekcja Hartwiga, (do której tatuś też należał), była zmuszona do utworzenia firmy pod nazwą: „C. Hartwig Spółka z o.o. w Wilnie” . -- W skład spółki weszli, poza tatusiem -- panowie: Łopuszański, Weber, Chmielewski i Borkowski oraz pani Szyffers . -- --- Ponieważ firma ta dysponowała wystarczająco dużym taborem transportowym, wydzierżawionym obiektem i niewielką gotówką, miała możliwość rozwinięcia dosyć aktywnej działalności, uzyskując dochody wystarczające do utrzymania firmy i jej pracowników. -- (Wszelkie informacje o działalności firmy Hartwig w Wilnie w czasie wojny do chwili jej likwidacji znalazłam w powojennej korespondencji pana Wincentego Chmielewskiego). --- Głodni więc nie byliśmy, gorzej może było z odzieżą, bo właściwie mieliśmy same letnie rzeczy, te co przywieźliśmy z nad morza. –
Zaraz na początku wojny, w pierwszych dniach września, powstała w Wilnie instytucja charytatywna zajmująca się pomaganiem tzw. uchodźcom, którzy przed działaniami wojennymi schronili się do Wilna i na ziemie wileńskie. --- Przede wszystkim prowadzona była stołówka, gdzie można było otrzymać, za darmo lub za niewielką odpłatnością całodzienne wyżywienie. --- Nasza rodzina korzystała z tej stołówki w początkowym okresie. Chodziliśmy tam tylko na obiady, pewnie dlatego, że znajdowała się w drugim końcu miasta, ale mogliśmy dzięki niej zorientować się, kto przyjechał z Poznania i z innych miast Polski i od razu mieliśmy sporo znajomych i nie czuliśmy się tacy samotni. ---- Poza stołówką prowadzili rozdział odzieży z UNRY więc tym sposobem mogliśmy się trochę przyodziać, a przecież nadchodziła zima. -- A właśnie jedno z najważniejszych wspomnień tego roku, które utkwiły na zawsze w mojej pamięci to przeżycie czterdziestostopniowego mrozu. -- W domu nie posiadaliśmy ani radia, ani termometru, gazet też nie było, więc pewnego zimowego dnia, tak jak codziennie o godzinie siódmej rano wyruszyłam do szkoły. --- Po kilku minutach nie mogłam już prawie oddychać, zamarzały mi oczy, nos, z buzi buchało parą, nie wiedziałam co mam robić, ale bohatersko brnęłam dalej, prawie cały czas biegnąc. W szkole oczywiście zjawiłam się jako jedna jedyna uczennica, ---- siostry aż ręce nade mną załamały z przerażenia i usiłowały mnie czym prędzej rozmrozić i doprowadzić do przytomności. -- Po niedługiej chwili zjawiła się mamusia przerażona tym co się stało, bo jak sąsiedzi się obudzili to dowiedziała jaki był dzisiaj mróz i nie mogła sobie darować, ze pozwoliła mi wyjść z domu. -- Przesiedziałyśmy u Sióstr kilka godzin i dopiero wypuszczono nas do domu, gdy zrobiło się już nieco cieplej. ---- Dalsze moje przeżycie, ale już zupełnie z innej beczki – to zabawa karnawałowa w gimnazjum. ----- Będąc któregoś dnia przedpołudniem w szkole widziałam jak przygotowywano salę gimnastyczną na zabawę, która miała się odbyć w godzinach popołudniowych. Oczarowała mnie pięknie przybrana sala w kolorowe lampiony, serpentyny, baloniki i opętała mnie chęć zobaczenia tego balu. Gdy wróciłam ze szkoły namówiłam moją sąsiadkę Polę, żeby poszła ze mną, bo muszę koniecznie ten bal zobaczyć. --- I już było wszystko na dobrej drodze, lecz kiedy zakomunikowałyśmy w domach, że chcemy się przejść, mamusia nagle powiedziała, że możemy pójść, ale mamy zaopiekować się Jerzykiem, w związku z czym nie miałyśmy innego wyjścia jak zabrać go ze sobą. -- Balem byłam oczarowana, bardzo podobały mi się dekoracje i kolorowe sukienki dziewcząt i tańce. -- Tańczono właśnie walca Francois. --- Nie wiele więcej widziałam ponieważ trzeba było wracać do domu, ale i tak wyprawa trwała ponad dwie godziny więc nie udało się nam wrócić niepostrzeżenie do domu -- rodzice szukali nas po ulicach i spotkali po drodze. -- Oczywiście ja byłam winna, bo jako starsza siostra byłam odpowiedzialna za młodszego brata (?) --- ale i tak nigdy nie mogłam tego zrozumieć, dlaczego zawsze jest winne starsze rodzeństwo -- chociaż to pewnie problem istniejący we wszystkich rodzinach. --- W każdym razie dostałam okropne lanie, wprawdzie po raz pierwszy i po raz ostatni w życiu, ale i tak odczułam, to jako ogromną niesprawiedliwość. --- Trzecim i najbardziej tragicznym dla mnie przeżyciem była śmierć mojej szkolnej koleżanki. -- Była już wiosna, po wyjściu ze szkoły rozpierzchłyśmy się, jak zawsze każda w swoją stronę. -- Ona wracała do domu jedną z tych wąskich uliczek starego miasta. -- Szła chodnikiem. -- Przejeżdżał duży wojskowy samochód ciężarowy, pewnie nie wiele węższy od uliczki, a kierowca, prawdopodobnie był pijany, nie zauważył jej i została przyduszona samochodem do muru domu. --- Zginęła na miejscu. ---- Na drugi dzień jak dowiedziałyśmy się o wypadku, poszłyśmy ją zobaczyć. Leżała w kostnicy przykryta białym prześcieradłem i do dużego palca u nóżki przyczepiona była kartka z imieniem i nazwiskiem. Do dzisiaj, prawie po siedemdziesięciu latach mam ten widok w pamięci. --- Ona miała jedenaście lat, a ja po raz pierwszy w życiu zetknęłam się ze śmiercią.
Poza tym życie płynęło naprzód. --- Cieszyliśmy się z nadejścia wiosny, z którą wiązaliśmy jakieś nadzieje, które się oczywiście, nie spełniły. --- Powoli zżywaliśmy się z sąsiadami i z uchodźcami, zwłaszcza z Poznania. -- Nie wszystkim się znośnie powodziło. Jakieś szczególne kłopoty miała Nina Studzińska (Malanowska), która nie mogła dostać pracy i została wraz z innymi „podejrzanymi” Polakami zesłana pod granicę Łotewską. -- Nas się nikt nie czepiał, a tatuś nadal pracował u Hartwiga. -- Któregoś dnia, prawdopodobnie na początku czerwca zjawiła się u nas na Sokolej nasza dawna służąca - Helcia. Bez żadnych papierów przedostała się przez granice i przywiozła nam wiadomości od znajomych z Poznania, a zwłaszcza od państwa Jankowiaków, -- oraz kawę dla Babci. -- Chciała z nami zostać na stałe, ale rodzice się na taką propozycję nie zgodzili. Helcia pobyła u nas kilka dni a potem znów przez zieloną granicę wróciła do Poznania. -- Nigdy więcej się z nią nie spotkaliśmy chociaż wiem, że do Poznania wróciła, bo dostarczyła listy Tatusia do wujka Albina i do państwa Jankowiaków, (lecz co się z nią potem działo, nie zdołaliśmy po wojnie ustalić). ----
Powoli zbliżał się koniec roku szkolnego, pozaliczałam wszystkie sprawdziany oraz egzaminy i uzyskałam świadectwo ukończenia szkoły podstawowej. -- Od przyszłego roku powinnam zacząć chodzić do gimnazjum. Los jednak znowu chciał inaczej. 17 czerwca 1940 roku nowo powołany parlament Litewski powziął uchwałę o przyłączeniu Litwy do Związku Radzieckiego jako kolejnej Republiki Radzieckiej.

2.2.3.Wilno 1940-1941 (Litewska Socjalistyczna Republika Radziecka)

Te przemiany spowodowały też pewne zmiany w sytuacji zawodowej tatusia. ---W firmie powstała konieczność zrezygnowania z prowadzenia spółki C. Hartwig pod dotychczasową nazwą i notarialnym aktem nadano, w czerwcu 1940 roku, nową nazwę, a mianowicie „Wileńska transportowa i Ekspedycyjna Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością” a oficjalnie „Vilniaus transporto ir ekspedicijos aprestos atsakomybea bendrove”. -- Tatuś naturalnie nadal tam pracował, a spółka egzystowała również nieźle, tak, że nasze warunki materialne pozostały w zasadzie bez zmian i nie były najgorsze (przynajmniej z mojego punktu widzenia). -- W takim stanie firma przetrwała do listopada 1941 roku.---
Dla mnie ten rok wiązał się przede wszystkim ze szkołą. --- Nastąpiła zmiana programu nauczania, to znaczy został wprowadzony system radziecki, tak zwana – dziesięciolatka. --- Po ukończeniu 10-tej klasy uzyskiwało się maturę. --- Nas, po ukończeniu sześciu klas, przyjęto do klasy piątej. -- W Wilnie chyba otwarto tylko jedno gimnazjum polskie, bo ja chodziłam do klasy piątej K, czyli było u nas jedenaście klas piątych, a w każdej klasie przynajmniej 30 uczniów. --- Nasza szkoła mieściła się w gmachu dawnego gimnazjum męskiego przy klasztorze ojców Jezuitów i była teraz szkołą koedukacyjną, co na ogół się wszystkim uczniom bardzo podobało. -- Nauki było dość dużo, a szczególnie dużo zajęć pozalekcyjnych. -- Ja należałam do kółka sportowego; zimą jeździliśmy na łyżwach, a przez cały rok grałyśmy w siatkówkę w reprezentacji szkoły. (chłopcy w koszykówkę). -- Należałam też do zespołu tanecznego, który zajął jakieś znaczące miejsce w eliminacjach międzyszkolnych, w związku z czym do naszych obowiązków, poza stałą nauką tańca i kolejnych polskich tańców ludowych, należało uświetnianie występami tanecznymi, różnych akademii szkolnych i uroczystości w zakładach pracy. -- Bardzo lubiłam wszystkie zajęcia poza lekcyjne, zarówno sportowe, jak i taneczne. -- Chociaż chyba występy taneczne lubiłam bardziej. Podobały mi się barwne stroje taneczne, inne do każdego tańca, oraz atmosferę poszczególnych uroczystości, a więc udekorowane sale, zapełnione do ostatniego miejsca, burzliwe oklaski, czasem i bisy -- no ale najbardziej lubiłam sam taniec. -- Były to polskie tańce ludowe - biały mazur, krakowiak i kujawiak. ---- W wolnych chwilach uczyliśmy się też maszerować w pochodach ulicznych. -- Zajęć szkolnych było bardzo dużo, że nie było czasu na żadne dokazywanie po lekcjach. --- Do najbardziej bohaterskich czynów w szkole należało nieuczenie się języków obcych; -- rosyjskiego a w szczególności litewskiego. –
Interesuje mnie teraz to, dlaczego nie pamiętam prawie nic z lekcji odbywających się w szkole poprzedniej – u Benedyktynek, natomiast z tej właśnie szkoły u Jezuitów w mojej pamięci pozostało bardzo dużo migawek z lekcji poszczególnych przedmiotów. -- Myślę, że to była pierwsza szkoła, w której podobało mi się prowadzenie lekcji. -- Na tych lekcjach się nie bałam, nie byłam znudzona, nie czekałam na dzwonek --- pomimo tego, że w szkole było bardzo dużo zajęć, tak że spędzałam w niej prawie cały dzień. ---- Myślę, że może właśnie to mi się najbardziej podobało.
Przyjaźniłam się, w tamtym czasie, właściwie najbardziej tylko z jedną koleżanką, która mieszkała najbliżej mnie, z Genią Kobecką. -- Genia była wspaniałą dziewczyną, (Karaimką z pochodzenia) rozumiałyśmy się doskonale i przez cały rok szkolny nie mogłyśmy się bez siebie obyć. ---- Ponieważ na początku roku szkolnego dostałam od Mamy pamiętnik – taki do wpisywania się -- mam właśnie z tamtej klasy piątej K dużo wpisów. -- Z dziewcząt, jedną z pierwszych wpisała się Genia. --- Poza tym mam wpisy od: Lili Eiblównej Lidki Ingielewiczównej, Ity Pawłowskiej, Reni Baranowskiej, Marysi Markowskiej, Roli Szwabowiczównej, Hani Rymarzewskiej, Halinki Rode, Jadzi Rożyńskiej, Hanki Nowomiejskiej, Lali Krawczenko, Krysi Kuchterównej, Hali Korolkiewiczównej, Heli Gorączkównej, Hanki Markiewiczównej, Irki Weyhertównej, Janki Chełstowskiej i Fani Wereszkównej. -- ale dłużej przyjaźniłam się, jeszcze po wojnie, jedynie z Irką Weyhertówną oraz z Lalą Krawczenko --- Od chłopaków natomiast, są tylko dwa wpisy, od Julka S. i od Jurka M., mieszkających w Kolonii Wileńskiej. ---- A było to tak. ---- W związku ze szkołą koedukacyjną wytworzył się naturalny zwyczaj, że tworzyły się pary. ---- Ja bardzo długo nie miałam żadnego chłopaka, natomiast Genia, prawie od początku roku szkolnego, zaczęła chodzić z Jurkiem M. -- Jurek miał przyjaciela, właśnie tego Julka S. --- Genia i Jurek postanowili, że trzeba nas połączyć i usilnie nas na to dość długo namawiali. --- Julek był chyba tak samo „odważny” jak ja, ale w końcu stanął na wysokości zadania i napisał pierwszy list. -- (Podejrzewałam go, że list został przepisany z jakiegoś podręcznika do pisania listów, bo jego treść zupełnie do nas nie pasowała) -- Przez długi czas nasz flirt polegał jedynie na wymianie korespondencji, którą sobie wręczaliśmy rano przed lekcjami, oraz na lakonicznych rozmowach podczas przerw. --- Poza szkołą mogliśmy się spotykać jedynie na wagarach, bo chłopcy mieszkali daleko od nas i po lekcjach ruszaliśmy każdy w swoją stronę. Ja z Genią na Sołtaniszki, a nasi chłopcy do Kolonii Wileńskiej. --- Jak już wyglądało, że może naprawdę się zaprzyjaźnimy, obaj nasi chłopcy wyjechali wraz z rodzinami do Szwecji, jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego. -- I tak dramatycznie zakończył się mój pierwszy romans. -- (Po wojnie w styczniu 1946 roku otrzymałam wiadomość przez Irkę Weyhertówną, że Julek jest nadal w Szwecji, i że wiadomość o moich zaręczynach już do nich dotarła). –
Lubiliśmy chodzić na wagary, chociaż nie zdarzało się to zbyt często, lecz jeżeli już -- to wybieraliśmy się na Górę Zamkową, gdzie hasaliśmy po ruinach starego górnego zamku, odgrywając jakieś wyimaginowane historyczne sceny, z życia książęcych rodów ?. -- Lubiliśmy też buszować po budynku klasztornym. Odkryliśmy, że ze strychu można było obejrzeć korytarze klasztoru po którym przechadzali się, ubrani w białe habity, zakonnicy i stale tam chodziliśmy zwłaszcza, że to było zabronione. -- Nie wiele więcej pozostało w mej pamięci z tamtego krótkiego okresu. Przeglądając wpisy do pamiętnika, przy niektórych nazwiskach pojawiają się również twarze i jakieś mgliste migawki z drobnych epizodów szkolnego życia, a przy innych nic się nie przypomina, bo co to znaczy jeden niepełny rok w skali całego życia? ---- I tak ucząc się i bawiąc dobrnęliśmy do końca roku szkolnego. – Mieliśmy za sobą już wszystkie klasówki i wszystkie egzaminy, pozostało jeszcze tyko odebranie świadectw ------- i przed nami otwierała się perspektywa dobrze zasłużonych wakacji -----
Aż tu nagle nadszedł tragiczny dla Wilna dzień --- sobota 14 czerwca 1941 roku. Wcześnie rano przed setkami domów pojawiły się samochody ciężarowe NKWD i nastąpiły masowe aresztowania. Zabierani ludzie mieli tylko kilka minut czasu na spakowanie się i następował odjazd - aresztowanych zawożono na dworzec, ładowano do wagonów towarowych -- i wkrótce samochody przyjeżdżały po następnych. -- I tak przez cały dzień -- Przed nasz domek wczesnym rankiem też zajechał taki samochód; -- przyjechali po państwa Rozwadowskich, z którymi dzieliliśmy wspólną werandę. Gdy ich zabierali nasi panowie, to jest tatuś i wujek oraz państwo Ołdziejewscy właśnie wybierali się do pracy. ---- Enkawudziści przepuścili ich bez problemów, zupełnie się nimi nie interesując, ale wszyscy byli bardzo zdenerwowani, -- i ci, z których domów czy rodzin pochodzili aresztowani, czy też z pozostałych rodzin, bo było wiadomo, że aresztowania się jeszcze nie skończyły. --- Tak więc przez cały dzień ludzie nie mogli sobie miejsca znaleźć i każdy usiłował uzyskać jakieś pocieszające informacje. -- Natomiast około godziny czwartej po południu przed naszym domkiem pojawiła się znowu znajoma już ciężarówka, a towarzysze w mundurach z hałasem natychmiast wpadli do naszego mieszkania --- i okazało się, że tym razem przyjechali po wujka Brunona. -- Ogarnęło nas przerażenie. tatuś i mama coś mętnie tłumaczyli, że nie wrócił jeszcze z pracy, że nie wiadomo kiedy przyjdzie, że to może być nawet późno i że ....... lecz oni powiedzieli, że im się nie spieszy więc poczekają. -- Baliśmy się, aby wujek nie wrócił do domu i się na nich nie nadział. -- Po jakimś dłuższym czasie zapytałam się czy mogę iść do sklepu po chleb, bo jutro jest niedziela i nie będziemy mieli co jeść (wiedziałam gdzie wujek jest i chciałam go uprzedzić). Oczywiście wujek już wracał do domu, ale gdy zobaczył przed naszym domkiem znajomy samochód był przekonany, że to po niego, więc spokojnie poszedł dalej. -- Spotkałam się z wujkiem, na chwilę, u znajomych, gdzie po naradzie z nimi postanowił. że uda się do Gulbin do państwa Sokołowskich i wcale się w domu nie pokaże i będzie oczekiwał na jakieś informacje. -- Ja po chwili wróciłam z chlebem do domu i nadal w zdenerwowaniu czekaliśmy, jaki będzie finał ich czekania. -- Tata tłumaczył enkawudzistom, że martwi się czy panu Sikorskiemu coś się w mieście nie stało, bo dawno powinien już wrócić, lecz oni na te biadolenia nie zwracali uwagi i trwali cierpliwie dalej. --- Jednak około północy postanowili już nie czekać, ale postawili tatusiowi ultimatum, albo tatuś go odszuka i wujek zgłosi się do nich sam, w poniedziałek, pod wskazanym numerem telefonu, albo cała nasza rodzina jedzie na wschód zamiast wujka.
Następnego dnia, po nieprzespanej nocy, rodzice zdecydowali się pomaszerować do Gulbin aby sprawę omówić z wujkiem. -- W Gulbinach zjawili się zmęczeni, przerażeni i zdenerwowani, nie wiedząc jak wujkowi całą sprawę przedstawić. ---- Tam odbyła się długa rozmowa, z udziałem pana Sokołowskiego, po której, rozważając wiele wariantów wyjścia z tej sytuacji, stanęło na tym, że wujek, jednak zgłosi się sam pod ten podany numer telefonu, bo trudno aby zamiast niego miała być wywieziona stara matka, no i dwoje nieletnich dzieci, czyli Jerzyk i ja. – niewiadomo dokąd – a w takich warunkach to właściwie na pewną śmierć. -- Jemu samemu zawsze łatwiej będzie się jakoś urządzić albo po prostu uciec. -- Tak jak postanowili tak i zrobili. ---- Wrócili wszyscy w niedzielę wieczorem do Wilna, a w poniedziałek rano wujek, z duszą na ramieniu, telefonicznie zgłosił się pod podany numer telefonu i usiłował w sposób skomplikowany wyjaśnić o co mu chodzi. -- I tu, ku wielkiemu swemu zdumieniu został niesamowicie ochrzaniony, bo okazało się, że był to tajny numer, zastrzeżony tylko dla wtajemniczonych osób, pod który nie wolno było nikomu nie upoważnionemu dzwonić i nikt nie chciał z nim rozmawiać -- nawet wyglądało jak gdyby się go bali. -- Wrócił więc Wujek skołowany tą rozmową do domu i teraz już wszyscy spakowani czekaliśmy w niepewności, kiedy i po kogo przyjadą? ----- (W tych dniach otrzymaliśmy kartkę wysłaną jeszcze z Wilna z dworca od pani Ireny Rozwadowskiej z prośbą o zaopiekowanie się ich rzeczami i żywnością i jeżeli będzie można wysyłać im paczki to prosi o wysyłanie po podaniu adresu. To była jedyna wiadomość jaką od niej otrzymaliśmy. -- Nigdy, nawet po wojnie nie mogliśmy ich odszukać.). --- Czekanie na powrót enkawudzistów, w ogromnym zdenerwowaniu trwało do soboty 21 czerwca, a ponieważ nie przyjechali, wujek zdecydował się na marsz do Gulbin, aby się trochę przewietrzyć i poinformować państwa Sokołowskich jak się sprawy ułożyły i że jeszcze jest na wolności. --- Wujek zaproponował mi abym się z nim do Gulbin wybrała. --- Ucieszyłam się, bo jeszcze nigdy u państwa Sokołowskich nie byłam, a dużo o nich słyszałam. (Wujek poznał ich przez swoich znajomych państwa Arntów). -- No i wyruszyliśmy, ale uszliśmy zaledwie kilometr i zauważyliśmy że dzieje się coś dziwnego. --- Latają jakieś niezidentyfikowane samoloty, z pobliskiej szosy słychać warkot wielu samochodów, -- tu i ówdzie słychać jakieś strzały, a przed otwarte okna w domach słychać jakieś dziwne radiowe komunikaty o wojnie.
Postanowiliśmy więc się dowiedzieć co się właściwie dzieje. -- Po rozmowie z zupełnie przygodnymi ludźmi w pobliskim ogródku dowiedzieliśmy się, że mamy znowu wojnę, tym razem Związku Radzieckiego z Niemcami i że wojska niemieckie już przekroczyły granicę (przez zaskoczenie swoich, nie tak dawnych sojuszników) idą podobno w kierunku na Wilno i pewnie niedługo tu będą.-- Natomiast wojska radzieckie w popłochu opuszczają miasto. ---- Na razie wujka ogarnęła wielka radość i pewność że na wschód to na razie nie pojedzie i postanowił, że wracamy do domu, bo w takich wypadkach nie należy rozstawać się z rodziną, a chociaż Gulbiny znajdują się tylko w odległości 12 km od Wilna, jednak w razie przechodzenia frontu przez miasto i to może się okazać za daleko. -- Gdy przybyliśmy do domu okazało się że ktoś już wydał zarządzenie, a może propozycję, że należy kopać rowy ochronne. --- Wykopaliśmy więc, żeby się wykazać posłuszeństwem, taki niezbyt wielki rów mniej więcej o wymiarach: długość 3 m, szerokość 1,5 m, a głębokość 1 m na naszym podwórku. ---- Potem pani Ołdziejewska, która pracowała w małym sklepiku spożywczym koło mostu Zwierzynieckiego, stwierdziła że pójdzie do sklepu (pomimo niedzieli), by zakupić trochę żywności, bo potem może wszystko zostać zarekwirowane.-- Zabrała ze sobą swoją córkę Polę i mnie. ---- W międzyczasie okazało się, że Rosjanie rzeczywiście już opuścili miasto, więc tym bardziej należało się rozejrzeć za jakimiś zapasami żywności. -- Natomiast tatuś postanowił, że musi iść do pracy, aby zabezpieczyć firmę. -- Gdy przyszłyśmy do sklepu rozpoczął się nalot lotniczy, -- oczywiście bez żadnego alarmu, bo nie było komu ogłaszać, a nawet do dziś nie wiem czy to nadlecieli Rosjanie czy Niemcy. --- Bombardowali oczywiście dworzec kolejowy i wszystkie mosty na Wilii. -- Ledwie zdążyłyśmy dojść do sklepu, -- pani Ołdziejewska zamknęła jeszcze szybko drzwi , aby nikt nie widział, że tam jesteśmy. -- Nagle jedna bomba (na szczęście niewielka) uderzyła właśnie w narożnik domku, w którym byłyśmy. -- Ogłuszył nas straszliwy huk, w środku zawaliły się wszystkie półki oraz zniknęły dwie ściany domu. --- Ja się tak przeraziłam, że w jakimś szoku, wyskoczyłam jak szalona na ulicę i pędziłam środkiem jezdni – pomimo dalej trwającego nalotu – nie zwracając na ostrzeżenia znajdujących się przed domami ludzi, chciałam jak najszybciej znaleźć się w domu. --- Dopiero jacyś państwo na ulicy Dzielnej siłą wciągnęli mnie do siebie, starali się uspokoić i potem odprowadzili mnie do domu. -- Tam znowu mama denerwowała się czy ojcu nic się nie stało, bo Hartwig jak zwykle znajdował się blisko dworca, ale szczęśliwie tatuś wrócił przed nocą do domu ---
Noc była bardzo niespokojna. --- Około północy rozpoczęła się strzelanina, przez nasze podwórko przelatywały najróżniejsze odłamki, niektóre nawet bardzo duże, jak pociski. --- Baliśmy się wejść nawet do tego niby schronu przed domem, --- w efekcie spędziliśmy noc leżąc w pokoju na podłodze.-- Rano okazało się, że Rosjanie uciekając wysadzili magazyny amunicji, które znajdowały się w bunkrach na Karolinkach (około 1 km od nas). – i stąd ta strzelanina i niezliczona ilość najróżniejszych odłamków. ---- W poniedziałek natomiast znowu od rana zaczęło się bombardowanie miasta. Niedaleko nas spaliła się prawie cała ulica, na którą zrzucił kilka bomb zapalających, prawdopodobnie jakiś zagubiony samolot. --- Tym wypadkiem wszyscy nasi sąsiedzi bardzo się zdenerwowali ze mną na czele, bo ja wpadłam prawie w histerię. -- Zaczęliśmy się zastanawiać czy nie opuścić miasta i pójść gdzieś na wieś. --- Decyzja taka zapadła we wtorek 24 czerwca (moje imieniny). --- Wujka z nami nie było, bo poszedł poprzedniego dnia do Gulbin. --- Tatuś wrócił wcześniej z pracy i zaczęliśmy się pakować. To znaczy te wszystkie rzeczy, które nożna było na siebie założyć to założyliśmy. -- Do piwnicy, znajdującej się pod mieszkaniem pani Borejszowej wkopaliśmy na płasko jakąś szafę do której włożyliśmy rzeczy, które chcieliśmy ochronić przed ewentualną kradzieżą, pozamykaliśmy wszystkie mieszkania i wyruszyliśmy w drogę w kierunku północnym. ---- W tej ucieczce z miasta w naszej grupie było około 20 osób w różnym wieku, bo były i dzieci jak i osoby bardzo stare. -- Szliśmy uciążliwą drogą pod górę przez Karolinki i po kilku godzinach uszliśmy około 4 km i znaleźliśmy się we wsi Wierszuliszki, tuż pod słupami radiostacji. -- Część osób mówiła, że tu jest podwójnie niebezpiecznie, ale nie mieliśmy siły iść dalej. ---- Jakiś miejscowy gospodarz wpuścił nas do swojej stodoły i po zjedzeniu skromnego posiłku położyliśmy się wszyscy pokotem na sianie, usiłując zasnąć. --- Noc przeszła spokojnie, natomiast co się działo w mieście nie wiedzieliśmy, w każdym razie nie słyszeliśmy o żadnym dalszym bombardowaniu. -- Rano tatuś postanowił iść do Wilna do pracy, babcia z Jerzykiem z pozostałymi ludźmi mieli na razie pozostać na miejscu, a ja z mamusią wyruszyłyśmy do Gulbin, aby naradzić się z wujkiem Brunonem co robić dalej. -- Droga była makabryczna; przy 30-to stopniowym upale wlokłyśmy się ubrane jak na biegun, ponieważ wszystkie rzeczy jakie miałyśmy włożyłyśmy na siebie, a nie miałyśmy ich gdzie zostawić. --- Zmęczone do granic wytrzymałości mniej więcej po czterech godzinach marszu dotarłyśmy wreszcie na miejsce. -- Tam natychmiast zrzuciłyśmy z siebie wszystkie zimowe rzeczy, pani Sokołowska nakarmiła nas wspaniałym zsiadłym mlekiem z ziemniakami i mogłyśmy wreszcie odpocząć.. Mamusia naradziła się z wujkiem i z panem Sokołowskim co mamy ze sobą zrobić, czy zostać w tych Wierszuliszkach, czy przyjechać do Gulbin?. Czy wrócić do Wilna ? --- Zdecydowali jednak, że póki się nic nie dzieje trzeba wrócić do miasta do domu (mama najbardziej bała się rozstania z tatusiem). --- Do Wilna pan Sokołowski odwiózł nas wozem , więc nie musiałyśmy się już tak męczyć, jak w tamtą stronę. --- Miasto zostało już zajęte przez Niemców; którzy weszli spokojnie bez walki, a wojska sowieckie były już od nas daleko. -- Zmiana okupanta dokonała się w przeciągu trzech dni.

2.2.4. Wilno 1941/1944 – okupacja niemiecka

Do listopada 1941 roku tatuś nadal pracował w Wileńskiej Firmie Transportowej, która przekształciła się w 1940 roku z firmy C.Hartwig. -- potem firma ta została zlikwidowana i z tą chwilą przestał istnieć wileński oddział Hartwiga, a istniejący majątek firmy przejęła litewska spółdzielnia przemysłowo-rolnicza „Lietukis”, która po części z powodu braku fachowców, a częściowo dzięki dobrym układom pana Chmielewskiego zatrudniła u siebie część pracowników przejętej firmy, w tym również i tatusia. -- Po pewnym czasie, tatuś się stamtąd zwolnił i zaczął pracować w Arbeitsamcie. --- Właściwie zawsze się dziwiłam dlaczego zdecydował na taką niewdzięczną pracę. -- Arbeitsamt zajmował się wywózką Polaków (Litwinów też ale mniej) na roboty przymusowe do Niemiec i ludzie którzy pracowali w takim urzędzie nie byli przez ogół lubiani, a wręcz przeciwnie -- Zdawałam więc sobie z tego sprawę, że musiało mu się tam bardzo źle pracować. – I dopiero niedawno, teraz po sześćdziesięciu latach, kiedy tatuś nie żyje już od ponad dwudziestu lat, w Pamiętnikach Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej ukazał się w numerze 18 z 2002 roku artykuł pani Renaty Straszewskiej, którego rozdział zatytułowano * Arbeitsamt w Wilnie w latach 1941 – 1944 *. Pisze tam między innymi, * ...Chcąc uchronić jak najwięcej Polaków przed wywiezieniem na roboty, polskie władze podziemne poleciły wybranym osobom podjęcie pracy w Arbeitsamcie, zwanym przez nas w skrócie As. Zadaniem ich miało być natychmiastowe informowanie podziemia tj. Delegatury Rządu RP na Okręg Wileński o zamierzonym poborze na roboty oraz umożliwienie uzyskania zwolnień wszystkim, którzy chcieliby uchronić się przed wywózką. ..... Działalność personelu polskiego As była ściśle zakonspirowana .......W tzw. działach kobiecych w As pracowały m.in. następujące osoby: na stanowisku kierowniczki działu dla pracowniczek umysłowych – dr Helena Hleb Koszańska ......... mgr Baniewiczowa (żona znanego w Wilnie lekarza Napoleona Baniewicza) jako kierowniczka działu dla pracownic niewykwalifikowanych. Pamiętam nazwiska paru Polaków, którzy pracowali w tzw. działach męskich. Byli to pp. Tryniak (b. pracownik f-my Hartwig), który kierował działem dla pracowników umysłowych, Nowak – kierował działem dla pracowników wykwalifikowanych i Nazarewicz – działem dla pracowników niewykwalifikowanych. Pana Tryniaka aresztowano w czasie jego podróży do Białegostoku. Poszukiwałam go osobiście w tamtejszym Gestapo, lecz bez skutku. Po wojnie spotkałam go w Warszawie. Pana Nazarewicza aresztowało NKWD, został wywieziony do Workuty..........* ---- (Oczywiście osób kierowanych do pracy w urzędach niemieckich przez AK było znacznie więcej, ale osoby, które wymieniłam należały do grona naszych przyjaciół i znałam je bardzo dobrze osobiście). --- Wiadomość ta ukazała się drukiem, jak wspominałam, w 2002 roku, ale do mnie dotarła cztery lata później, czyli już w trakcie pisania przeze mnie naszych wspomnień. ---
Nie była to dla mnie pierwsza niespodzianka podczas pisania historii naszej rodziny i myślę, że nie ostatnia. ---- W każdym razie informacja ta zaszokowała mnie i dopiero teraz uświadomiłam sobie jak niewiele się wie o sobie nawet jak się mieszka w jednym pokoju. -- Znając tatusia prostolinijne postępowanie wyobrażam sobie jak on musiał ciężko przeżywać te wszystkie obowiązki, które na niego spadły. -- Nadal musiał dbać o utrzymanie rodziny, on tylko jeden pracował, życie było drogie, a nas było jednak pięć osób. -- Poza tym były to czasy niebezpieczne, w każdej chwili można było podpaść kolejnemu okupantowi, a jeszcze musiał się narażać aby wybronić setki Polaków od zesłanie na roboty na zachód Europy---- Nagle uświadomiłam sobie, że mogło być jeszcze wiele spraw, o których nie wiedziałam, i na pewno takie były, tylko wtedy się o tym w domu nie mówiło, zwłaszcza dzieciom, a potem po wojnie tym bardziej – nie. ---- Nawet nie wiem, czy mama wiedziała o ojca działalności w AK, bo o naszej działalności to jest o mojej i Jerzyka, rodzice też nie wiedzieli. ---- Wprawdzie nasza działalność zaczęła się później, bo dopiero w 1944 roku, ale było to oczywiste z uwagi na nasz młody wiek.
Nauki szkolnej za czasów okupacji niemieckiej nie było, przynajmniej dla dzieci polskich w moim wieku. -- i w pierwszym roku tej okupacji w ogóle się nie uczyłam. – Bardzo dużo osób z grona naszych znajomych myślało o wyjeździe do Generalnej Guberni, i stąd to życie było takie nieustabilizowane. -- W marcu 1942 roku tatuś wyjechał w sprawach służbowych do Niemiec -- chciał się również rozejrzeć w sprawie ewentualnego wyjazdu dla nas z Wilna, jak myślę, drogą raczej oficjalną. --- (Pamiętam, że podczas jego nieobecności przeżyliśmy dosyć silny nalot sowiecki na Wilno i chyba jedyny do czerwca 1944 roku). --- Wujek Brunon natomiast wyjechał (przez zieloną granicę) do Generalnej Guberni do Warszawy. -- Mówił, że z Warszawy uciekał przed Niemcami, to jeżeli oni już tu przyszli to woli być razem z rodziną. --- Ciocia Zosia nie mieszkała już wprawdzie w Warszawie ale w oddalonym o około 20 km Otwocku z dziećmi i z babcią Żytowiecką i wujek do nich dołączył. ----- Wyjechali też państwo Budzińscy, ale zdecydowali się pojechać do Lublina, natychmiast gdy tylko zwolnili go z więzienia ---
Zaraz po wejściu Niemców było dużo aresztowań, między innymi zaaresztowano, byłych pracowników Polskiego Radia – Ludomira Budzińskiego i Czesława Nowickiego, którzy należeli do grona naszych najbliższych przyjaciół. -- (Państwo Budzińscy przyjechali tu z Poznania. On pracował w Polskim Radio w Poznaniu, jego żona Urszula z domu Knast pochodziła z rodziny znanych poznańskich piekarzy. -- Czesław Nowicki również był pracownikiem Polskiego Radia i o ile dobrze pamiętam przyjechał z Warszawy – jego żona Zosia była prawnikiem i pochodziła z Wilna. Jej matka mieszkała na ulicy Jasnej na Zwierzyńcu. Miała tam własny mały domek.) -- Do tej grupy przyjaciół należała tez Nina Studzińska – Malanowska (pracowniczka radiowa z Poznania), była tu z matką i Lidką, oraz Wiera Lewandowska, która pochodziła wprawdzie z Wilna, ale tuż przed wojną wyjechała z mężem do Gdyni, lecz wróciła do domu z małą córeczką Ewą, już bez męża, który dostał się, w pierwszych dniach września do niewoli. -- Do grupy uchodźców z Poznania należał też Ryszard Malinowski – Malanowski , który potem ożenił się z Niną. (Byli jeszcze państwo Rozwadowscy, ale zostali wywiezieni, jak już wspominałam na Syberię w 1941 roku i potem nie mieliśmy z nimi kontaktu) ----
Oczywiście grono naszych przyjaciół było bardzo liczne i trudno byłoby tutaj pisać o wszystkich, chociaż jeszcze wymienię Baniewiczów, Nazarewiczów , Chmielewskich, Glińskich, Sokołowskich i Rozmysłowiczów, z tym że państwo Sokołowscy mieszkali na gospodarstwie w Gulbinach, a Rozmysłowiczowie w Podtatarce, --- w takiej starej, przydrożnej karczmie, --- więc kontakt z nimi na co dzień nie był możliwy, ale z tymi co mieszkali w Wilnie widywaliśmy się prawie codziennie. -- na wszystkich można było zawsze liczyć, wszyscy przychodzili sobie z pomocą, czy to materialną czy pokrzepiającą. -- Nawet ja, jako dzieciak, do każdej z tych osób mogłam się zwrócić z każdym kłopotem, tak, jak do najbliższej rodziny -- i najdziwniejsze, że ta przyjaźń przetrwała długie lata, można powiedzieć, że do końca życia -- do śmierci poszczególnych osób. -- Nie wiem, czy to mój ojciec, czy moi rodzice posiadali taki dar otaczania się wspaniałymi ludźmi, ale dla mnie było to ogromnie ważne przez wiele lat. --- Moi rodzice, jak i ich wszyscy znajomi, jak się wojna zaczęła byli jeszcze stosunkowo młodzi, chociaż rodzice należeli raczej do starszych z tego towarzystwa, bo mój tata miał wtedy czterdzieści sześć lat, (ale mniej jak dzisiaj ma mój syn), mama miała czterdzieści, a Wiera, na przykład miała dwadzieścia lat , -- więc przedział wieku był duży. --- W każdym razie mam wrażenie, że tam wszyscy żyli radościami i kłopotami wszystkich. ----- Może ludzie wtedy bardziej lgnęli do siebie, ale spędzaliśmy razem wszystkie święta, wszystkie uroczystości rodzinne, -- chodziliśmy razem na koncerty, do kin, teatrów i na wycieczki. – Byliśmy zawsze razem. -- I już potem nigdy nie spotkałam takich przyjaźni. Chociaż od tamtych czasów minęło ponad sześćdziesiąt lat.
Poza gronem przyjaciół, które już było dosyć liczne, była bardzo duża grupa naszych sąsiadów bliżej lub dalej mieszkających, z którymi również utrzymywaliśmy dosyć sympatyczne znajomości. -- Spotykaliśmy się z nimi na co dzień przy pracach porządkowych w ogródkach, podczas zakupów, w kolejkach, później podczas nocnych dyżurów w czasie nalotów lotniczych --- a dodatkowo latem -- w nocnych spotkaniach towarzyskich, przy okazji jakiś imienin, naszych świąt państwowych, czy chociażby świnio bicia, na ogół obficie zakrapianych i urozmaicanych chóralnymi śpiewami. -- Ja brałam udział w takich imprezach dopiero od drugiej połowy 1944 roku.
Naturalnie i my – dzieci mieliśmy również swoje grono znajomych i przyjaciół, -- Najpierw przyjaźniliśmy się z wszystkimi dzieciakami – rówieśnikami z sąsiednich domków naszej dzielnicy. – Lecz w miarę dorastania, grono to się powiększało o koleżanki i kolegów ze szkoły, a potem o kolejne sympatie. Przewaga była chłopców, ale to było trochę później.
Na razie pod koniec lata 1942 roku wybrałam się na mniej więcej miesiąc do Gulbin, teoretycznie - w charakterze pomocy przy różnych pracach jesiennych w gospodarstwie (pomóc przy młódce, wykopkach ziemniaków, jarzyn itp.). -- Oceniam, że teoretycznie, bo jedyne doświadczenie jakie miałam w tym zakresie to była tylko miesięczna praca przed trzema laty u Buzuka, -- wprawdzie teraz byłam już znacznie starsza, bo miałam już czternaście lat, ale umiałam nie wiele więcej, za to miałam dużo zapału do takiej pracy, zwłaszcza, że na świeżym powietrzu. –--- Gulbiny leżały w odległości około dwunastu kilometrów od Wilna w kierunku północnym w górę rzeki Wilii. -- Państwo Sokołowscy posiadali tam małe, niepełne siedmiohektarowe gospodarstwo (zakupione w 1928 roku), które, w ich przypadku było nastawione na produkcję mleczną (mleko, śmietana, masło, sery śmietankowe) na sprzedaż, a poza tym również ziemniaki, zboże i warzywa w większości dla własnego użytku. -- Ich dom był schronieniem dla całej naszej rodziny w wielu dramatycznych sytuacjach życiowych. -- U nich chował się wujek Brunon, gdy nie czuł się bezpieczny w mieście, -- do nich po radę udałyśmy się z mamą, gdy Niemcy zajmowali Wilno. ( i jeszcze wiele razy będą nam pomagać – o czym też będzie później). – Tego roku również czułam się tam doskonale -- Spędziłam wspaniały miesiąc, zmężniałam, trochę się znów czegoś nauczyłam -- a ponieważ ich gospodarstwo graniczyło z lasem i do cudownych Zielonych Jezior było może pół kilometra --- to miałam także do dyspozycji i las z grzybami i jagodami i jeziora do kąpieli. --- Z Gulbin do domu zostałam odwieziona przez pana Sokołowskiego z zapasem żywności w postaci ziemniaków, chleba, sera i mleka.---
Po powrocie zapisałam się na prywatne komplety. -- Przerabialiśmy drugą klasę gimnazjum według przedwojennego polskiego programu nauczania. Nasza grupa obejmowała sześć dziewcząt. -- Miałam więc nowe towarzystwo -- Ta nasza prywatna „szkoła” mieściła się bardzo blisko naszego domku, więc i to było dla mnie bardzo wygodne. ---- Nie pamiętam tylko skąd się wzięli nasi wykładowcy. --- Chyba uczył nas jeden nauczyciel i dwie nauczycielki --- Lekcje, mam nadzieję, prowadzone były dosyć sumiennie, bo miałyśmy i zadania domowe i klasówki. Nie miałyśmy natomiast, jako uczennice żadnych podręczników i tylko robiłyśmy sobie skromne notatki, potrzebne do nauki. ----- Zima minęła dosyć bezproblemowo. --- Były wprawdzie kłopoty z zaopatrzeniem zarówno żywności jak i towarów przemysłowych -- a więc kartki żywnościowe i od czasu do czasu talony na jakąś odzież. (na ogół raz na miesiąc zjawiało się dodatkowe zaopatrzenie z Gulbin - nie muszę zaznaczać co to dla znaczyło -- przynajmniej w późniejszym okresie). -----
Na wiosnę, kiedy skończyła się nam nauka, nasze żeńskie grono powiększyło się o grupę chłopców, którzy odtąd towarzyszyli nam na prywatkach, zabawach i spacerach. --- I tam wtedy spotkałam chłopca - Krzyśka, który był moją pierwszą poważniejszą sympatią (niestety nie pamiętam jak się nazywał, ani nie mam jego żadnej fotografii). ---- Miałam już wtedy piętnaście lat, lecz wyglądałam poważniej i czułam się jakbym była już zupełnie dorosłą osobą. --- Krzysiek był o dwa lata starszy ode mnie, a w oczach moich rówieśników był jak gdyby moim narzeczonym, -- lecz na pewno był moim towarzyszem na zabawach i prywatkach, oraz odprowadzał mnie do domu zarówno z kościoła jak i z zabaw. -- Przyjaźniłam się z nim (z przerwami) prawie dwa lata ---- Można by powiedzieć, że nasz *romans * miał bardzo burzliwy przebieg. -- Rozchodziliśmy się i schodzili jak *stare dobre małżeństwo *. -- Raz ja z nim zrywałam, a czasem on przestawał się ze mną spotykać przez jakiś rodzinny wyjazd. -- Potem nagle mi się śnił i następnego dnia, spotykałam się z nim przez przypadek. -- Przez jakiś czas byliśmy razem a potem sielankę przerwał nam front przechodzący przez Wilno. -- Kolejny raz spotkaliśmy się na mszy świętej po inauguracji roku szkolnego w październiku 1944 roku. -- Znowu odnowiła się nam znajomość i znowu byliśmy sobą zafascynowani. ---- Krzysiek po raz wtóry oświadczył, że mnie kocha. –-- Zapytałam go wtedy ze zdziwieniem *jeszcze? * a on mi odpowiedział, *może jeszcze, a może dopiero teraz * ---- Widywaliśmy się potem bardzo często --- był też częstym gościem naszego Klubu Akordowców. ----- Straciłam z nim kontakt na początku 1945 roku i nigdy już się nie dowiedziałam, co się z nim później stało.
W tym samym czasie mniej więcej czasie, to jest na początku 1943 roku u Budzińskich w Lublinie urodziła się córeczka Krysia, a u Malanowskich urodziły się - na wsi na Białorusi (dokąd w międzyczasie wyjechali) – bliźniaki -- Rysiu i Tadziu.
Skończył się teoretyczny rok szkolny 1942 – 1943. -- Nasza grupa z kompletów się rozeszła - były trudności z nauczycielami - tak, że postanowiłam na razie nie uczyć się w sposób zorganizowany -- udało mi się wypożyczyć przedwojenne podręczniki z zakresu trzeciej klasy gimnazjum - z zamiarem uczenia się samej -- a w przypadku trudności -- miałam zapewnioną pomoc. -- Ponadto zapisałam się razem z mamusią na kurs stenografii i pisania na maszynie, aby coś umieć jak będę musiała pójść już za rok do pracy. ---- Kolejnym zajęciem była praca na plantacji tytoniu, którą posiadali znajomi rodziców -- państwo Jurańcowie. --- Plantacja ta znajdowała się na polu nad Wilią niedaleko Placu Łukiskiego. -- Ponieważ trudno było o pracowników najemnych, pomagali im znajomi i sąsiedzi. ---- Chodziłyśmy na tą plantację również razem z Mamusią w charakterze społecznych pracowników sezonowych i pomagałyśmy im przy zrywaniu i suszeniu tytoniu. -- Tam poznałam Ryśka, który był dwa lub trzy lata ode mnie starszy, mieszkał w sąsiedztwie państwa Jurańców i ich rodziny się przyjaźniły - ale o nim też będzie później, bo na razie był tylko znajomym z plantacji. --- Pracując na tej plantacji tytoniu, mieliśmy w bród papierosów, które sami sobie robiliśmy, wiem, że zaczęłam wtedy trochę palić, nie pamiętam, czy Jerzyk palił, może jeszcze wtedy nie, ale ja i mama na pewno, co się nie podobało babci, o tatusiu nie wspominam, ale przy nim na pewno nie paliłyśmy.
Pod koniec 1943 roku zabrałam się do pisania pamiętnika. Miałam wtedy 15 lat i większość zapisków dotyczyła drobnych flirtów, zawieranych znajomości i rozmyślań filozoficznych na tematy o których nie miałam zielonego pojęcia ale pisałam o nich z nich z wielkim znawstwem. (Wydaje mi się mimo wszystko, że pamiętnik jest bardzo ciekawy, pisałam go przez siedem lat to jest do 1950 roku. Ale jest to materiał na ewentualne inne opracowanie, chociaż niektóre informacje przydały mi się teraz do pisania historii naszej rodziny). ---- Ponieważ miałam przerwą w nauce szkolnej zaczęłam się uczyć gry na fortepianie. Znalazłam nauczycielkę, która mieszkała niedaleko nas, na ulicy Szyszkińskiej, zgadzałyśmy się ze sobą i dużo się u niej nauczyłam. -- Jeżeli stwierdzam, że zgadzałyśmy się ze sobą, to znaczy, że wybierała mi utwory, których byłam w stanie się nauczyć i nienajgorzej je zagrać. -- Widocznie mój rzekomy talent nie był taki jednoznaczny, bo z niektórymi utworami zupełnie nie mogłam sobie poradzić. -- Przekonałam się o tym już po wojnie w Poznaniu, gdzie mój profesor nie chciał się zgodzić na żadne odstępstwa od programu (na które na przykład godziło się konserwatorium muzyczne w Wilnie w 1944 roku). --- Ale wtedy, podczas wojny, gdy zdecydowałam się na kontynuowanie gry na fortepianie byłam bardzo zadowolona z ustalonego przez moją nową nauczycielkę programu i grało mi się u niej zupełnie dobrze. --- Ćwiczyłam na pianinie u pani Baniewiczowej, która nawet grywała ze mną na cztery ręce i razem ze mną popisywała się przed swoimi gośćmi u niej na spotkaniach i przyjęciach. Tak też było na Gwiazdce 1943 roku. --- Tuż po Gwiazdce odbył się koncert Stanisława Szpinalskiego, na który bilety załatwił nam p. Czesław Nowicki. -- Pierwszy raz byłam na takim koncercie i byłam zachwycona. ---- Byliśmy w okresie świąt również na przyjęciu u państwa Chmielewskich. Tam znowu popisywałam się grą fortepianową. --- Był to okres kiedy rodzice wszędzie mnie ze sobą zabierali do wszystkich swoich znajomych, nie wiem czy chcieli się pochwalić dorastającą córką, czy może woleli to, aniżeli zostawiać mnie samą w domu.--- Jerzyk zawsze zostawał z babcią i nie było problemów. --- Tak też byłam z nimi na wspaniałym przyjęciu o państwa Glińskich. --- Podobało mi się, gdy mnie – nastolatkę posadzono z jednej strony długiego stołu, a moich rodziców – z drugiej strony. Na środku stołu ustawiono ogromną donicę z jakimś oleandrem lub inną rośliną, aby ukryć mnie przed rodzicami, abym nie była skrępowana i dobrze się bawiła. -- Nie wiem czy to było takie pedagogiczne, ale zawsze rodzicom wydawało się, że mają mnie na oku. --- Były jeszcze inne wizyty z rodzicami, jak u byłej urzędniczki Hartwiga pani Szyfers, u rodziców Wiery Lewandowskiej, czy u państwa Wojciechowskich. -- Przez jakiś czas niedaleko nas mieszkali państwo Grzesikowie z synem Januszem --- Oni również przyjechali z Poznania. (Mama znała jej siostrę, żonę redaktora działu sportowego Głosu Wielkopolskiego -- Tadeusza Paczkowskiego. -- Mieszkali w Poznaniu, przed wojną, niedaleko nas, chyba na ulicy Niecałej). --- Tutaj natomiast państwo Grzesikowie prowadzili jakiś dziwnie nieuporządkowany sposób życia. -- Okresami mieszkali w Wilnie, ale potem gdzieś na Litwie, jak również na Białorusi. -- Nie jestem pewna jak to było dokładnie. -- Jednak był okres gdy mieszkali również niedaleko nas ---- na Zwierzyńcu, pan Grzesik grywał z mamą w szachy, a ja przyjaźniłam się, przez te kilka miesięcy, z Januszem i jego kolegą Hanfem. --- Potem przez jakiś czas kontakt nam się urwał -- aż do końca 1944 roku, kiedy Janusz zjawił się u nas, pod zmienionym nazwiskiem, a tuż przed wyjazdem do Lublina w styczniu 1945 roku, mieszkał jakiś czas u nas, bo nie miał żadnej innej mety w mieście.
Ludzie wtedy usiłowali się bawić na miarę swoich możliwości, ale wiadomości polityczne jakie do nas docierały nie były optymistyczne; -- mówiono, że Związek Radziecki zerwał z polskim rządem układy i nie uznaje naszej wschodniej granicy. Spodziewano się w niedługim czasie końca wojny -- wszyscy łudzili się, się że to już w tym roku --- Dlatego większość naszych znajomych chciała stąd uciekać z obawy przed bolszewikami. ---- Życie w Wilnie też stawało się trudniejsze, oczywiście były kartki żywnościowe i talony na inne artykuły; ale od połowy stycznia nie mieliśmy prądu elektrycznego, przynajmniej nie zawsze i przeważnie siedzieliśmy przy świeczkach lub lampkach karbidowych. --
Tak mniej więcej w tym okresie, to jest na początku 1944 roku zaczął mnie, całkiem na poważnie, podrywać Rysiek, a ponieważ nie spotykaliśmy się już na plantacji tytoniu, zjawiał się codziennie u nas w domu. --- Na początku nawet mi się to podobało, nawet wydawało mi się, że też się w nim zakochałam. – Patrzył na mnie z zachwytem, stale mówił, że chce być zawsze ze mną, mówił mi o swojej wielkiej miłości ---- namawiał mnie na pójście z nim do partyzantki --- ale robił to w sposób tak zaborczy, że bardzo szybko mi się to znudziło a przynajmniej poważnie zaniepokoiło. --- Niemniej specjalnie nie zrażał się moimi unikami i bywał u nas aż do chwili aresztowania w końcu 1944 roku. -- Po kilku latach pisał do mnie do Wilna, ale nim wiadomość do mnie dotarła, ja już byłam pewnie trzy lata po ślubie i miałam wtedy inne kłopoty, a ponadto biorąc pod uwagę późniejsze problemy (śmierć Jurka) nie byłam zainteresowana i nie widziałam sensu w nawiązaniu z nim kontaktu.
Niektórzy z moich niewiele starszych kolegów i koleżanek, zaczęli się łączyć w trwałe pary (pobrali się Irena z Irkiem oraz Wanda z Henkiem – naszym byłym sąsiadem). -- Niektórzy szli do lasu do partyzantki -- jak Rysiek i kilku jego kolegów. -- A ja skończyłam szesnaście lat i musiałam pójść do pracy.--- Pan Gliński prowadził jakieś przedsiębiorstwo zbożowe i zatrudnił mnie tam w dziale księgowości z dniem 1 marca 1944 roku. -- Biura mieściły na ulicy Zamkowej. -- Równocześnie nadal prowadziłam prywatne nauczanie dla kilku trzynastoletnich chłopców, (oczywiście nielegalnie) tak że zajęć mi przybyło, zwłaszcza że sama też się uczyłam przerabiając program trzeciej kasy gimnazjum oraz brałam lekcje muzyki. ---- Nawet przez jakiś czas zajmowałam się sprzedażą ciastek. -- (Nie lubiłam tej pracy, przede wszystkim dlatego, że moi zleceniodawcy mieli zawartą umowę ze szpitalami i tam też musiałam rozprowadzać te słodycze, a ponieważ bałam się szpitali, chodzenie tam stało się dla mnie torturą. Na szczęście nie trwało to długo.) -- W domu natomiast zaczęto zupełnie poważnie rozmawiać o wyjeździe z Wilna. --- Rodzice brali pod uwagę Toruń, Kraków, Poznań i Eger (w dawnej Czechosłowacji). --- W związku z tym tatuś wystąpił do władz o przepustkę na wyjazd dla siebie aby na miejscu się przekonać gdzie będzie najlepiej. -- Przepustka została wystawiona na Generalną Gubernię i Reich ważna od 15 kwietnia do 15 maja. --- Nim tatuś zdołał tę przepustkę odebrać okazało się że ktoś ją za ojca zabrał. Więc mieliśmy kolejny powód do zmartwień. -- A robiło się coraz niespokojniej. ----- Polscy partyzanci zajęli Troki i rozbroili będących tam Niemców i Litwinów oraz spalili wszystkie dokumenty tamtejszego Arbeitsamtu. -- Ponadto pod Niemczynem rozegrała się bitwa między partyzantami naszymi a spadochroniarzami sowieckimi. -- A nasi chłopcy z sąsiedztwa, w tym również Jerzyk, zostali zwerbowani do AK w charakterze łączników, a najchętniej to by poszli w teren, do partyzantki. Ale nasi rodzice o tym nie wiedzieli.
Tatuś dostał wreszcie tą przepustkę i 16 kwietnia 1944 wyjechał do Warszawy, odprowadzałyśmy go z mamą na dworzec – było to akurat w przeddzień jego urodzin. Miał wrócić za miesiąc. --- Niestety mieliśmy się zobaczyć dopiero za piętnaście miesięcy a dla tatusia zaczynał się najbardziej dramatyczny okres w jego życiu, ale o tym na razie nie wiedzieliśmy. ---- W tym samym dniu umarła pani Glińska, zupełnie niespodziewanie na atak ślepej kiszki (była to moja aktualna szefowa).---- Pod koniec miesiąca pan Czesław Nowicki przyniósł nam wiadomość od pani Hleb-Koszańskiej, która razem z tatusiem wyjeżdżała, że tatuś został zatrzymany i zaaresztowany w Białymstoku z powodu rzekomo fałszywej przepustki i jakiś listów. -- Po upływie dziesięciu dni do Warszawy jeszcze nie dojechał więc prawdopodobnie nadal tam siedzi. -- Przepustka na pewno była prawdziwa, w każdym razie wydana i odebrana we właściwym urzędzie, chociaż działy się z nią różne dziwne rzeczy. Pomagał tatusiowi w otrzymaniu jej niejaki pan Kiewlicz, który bardzo się starał aby była wystawiona na ten sam okres co i jego przepustka to jest, od 15 kwietnia do 15 maja, aby mogli razem jechać. -- Taty przepustka najpierw zginęła potem nagle znalazła się tam gdzie jej przedtem nie było. -- Następnie pan Kiewlicz w ostatniej chwili zrezygnował z wyjazdu. A tuż przed wyjazdem na dworcu w Wilnie ktoś podszedł do tatusia i pytał się dokąd pan jedzie. Może to wszystko nie miało znaczenia, ale po tym zaaresztowaniu zastanawialiśmy się nad każdym drobiazgiem. --- (Wiele razy w życiu przekonałam się, że z losem nie należy walczyć -- i tak było i teraz, gdyby tata zamiast zwalczać przeszkody, machnął ręką na ten wyjazd, całe nasze życie potoczyłoby się zupełnie inaczej, a tak znowu się wszystko pokręciło.) ---Zaczęły się więc wędrówki mamy po najróżniejszych urzędach niemieckich, gdzie często jej towarzyszyłam dla podtrzymania na duchu. -- Nie można było uzyskać żadnych informacji. Dosłownie jak kamień w wodę, nic nie było wiadomo ani w instytucjach kolejowych, ani nikt nie zawiadomił firmy w której tatuś pracował, w ogóle tajemnicza cisza. --- Sprawa wydawała się podejrzana. -- W tym czasie mama otrzymała gryps pisany przez tatusia zmienionym pismem, następującej treści: --- (Mąż Pani do Warszawy nie dojechał, ulokowany jest w gmachu Łukiskim Białystok. Powód List Witek i kilka formularzy Arbeitsamtu na wyjazd dla żony i córki niewypełniony. Szybka interwencja do SD Białystok przez siostrę męża Pani i pana Wagnera. Mąż Pani zdrów tylko błaga o szybką interwencję Całuję on serdecznie Panią, dzieci i matkę). (dla wyjaśnienia: podaję, że na placu Łukiskim w Wilnie znajdowało się więzienie -- to ta pierwsza aluzja; przez siostrę męża pani – bo siostra tatusia ciocia Mania, oraz znajomy przedwojenny pan Wagner mieszkali w Wiedniu i tatuś przypuszczał, że im może będzie łatwiej coś załatwić). -- Lecz mama na miejscu nic nie mogła zdziałać, jak również nie mogła się skontaktować z Wiedniem, po prostu nic się nie udało, może dlatego, że zbliżał się front i w Wilnie zaczynał się chaos organizacyjny.
Prawdopodobnie pan Wicio Chmielewski załatwił mamie pracę w litewskiej firmie transportowej. (w tej, w której kiedyś tatuś pracował, przed Arbeitsamtem). --- W ogóle wszyscy się nami opiekowali i bardzo nam pomagali. --- Oczywiście w tej chwili jest to dla mnie jasne, znając taty powiązania z AK, --- ale wtedy zakrawało to prawie na cud. -- W domu natomiast mieliśmy wtedy (my dzieci) bardzo dużo luzu. Ojca nadal nie było, Mama teraz była bardzo zajęta, bo i pracą i obarczona nawałem różnych spraw, które teraz musiała załatwiać sama. --- Z babcią właściwie nie bardzo się liczyliśmy. ---- Większość moich znajomych już pracowała z konieczności (ukończenie 16 lat). --- Pani Nowicka urodziła synka, było to ich pierwsze dziecko (a ja pierwszy raz w życiu widziałam dziecko tuż po urodzeniu, nie przypuszczałam, że może być aż takie małe). -- Tatuś miał być jego ojcem chrzestnym. Nowiccy mówili że będą czekać aż wróci. --- My z naszymi kolegami należeliśmy do AK. -- Prywatnie utworzyliśmy sobie dla grupy najbliższych zaprzyjaźnionych z nami sąsiadów klub młodzieżowy pod nazwą Klub Akordowców, z własnym organem prasowym, pod tytułem * Na krańcach Sołtaniszek.*-- Nadal spotykałam się z moją pierwszą sympatią Krzyśkiem przeważnie w niedziele --- po mszy i odprowadzał mnie do domu. -- Spotykałam się też z Ryśkiem gdy przyjeżdżał do miasta z lasu --- oraz z moim niedalekim sąsiadem Jurkiem Czyżkowskim i stale zastanawiałam się, którego z nich bardziej lubię.
Od czerwca natomiast wszyscy już zajmowaliśmy się wiadomościami politycznymi. Większość miała dostęp do radioaparatów i dzięki temu mogliśmy śledzić co się dzieje na wszystkich frontach i we Włoszech i we Francji no i naturalnie tym najbliższym, który zbliżał się nieustannie. ( 21 czerwca składałam przysięgę wojskową do AK na wierność ojczyźnie. -- Razem ze mną przysięgała Renia Chałęcka). -- Do wszystkich innych obowiązków i zajęć doszło mi teraz uganianie się po mieście z przekazywaniem różnych informacji i rozkazów. --- Czasem wymienialiśmy się listami (co było oczywiście niedozwolone), lecz wydawało nam się nonsensem aby każdy z nas leciał z jedną kartką na drugi koniec miasta do tego samego punktu. --- Oczywiście nie było to bezpieczne, ale kto wtedy zwracał na to uwagę. -- Jerzyk przyniósł któregoś dnia pełną torbę jakiś granatów i innej broni, którą miał następnego dnia dostarczyć pod wskazany adres; wsypaliśmy to do tapczanu, bo nie znaleźliśmy lepszej kryjówki. -- Spało się bez zmian. -- Mnie natomiast kiedyś w moim punkcie na Pohulance dali pełną teczką amunicji, którą miałam dostarczyć na Zwierzyniec, -- aby sobie skrócić drogę nie szłam przez miasto ale przez Zakret przez las i natknęłam się na oddział żołnierzy niemieckich, myślałam, że wybiła moja ostatnia godzina, ale na szczęście nie zwrócili na mnie uwagi, szłam boso i udawałam, że zbieram chrust.–---
W mieście i w okolicy było teraz bardzo dużo wojska i w ogóle ogromny ruch. Litwini wyjeżdżali, Niemcy tym bardziej –--- uciekali do Reichu, Polacy na razie nie uciekali, ale kto tylko mógł wybierał się gdzieś na wieś szukając schronienia przed zbliżającym się frontem. --- W firmie transportowej gdzie mama pracowała panował ogromny ruch, bo kto chciał się przeprowadzić z całym dobytkiem poszukiwał odpowiedniego środka transportu, ale transport dla osób cywilnych, w końcu czerwca, był już niedostępny. -- Wszystkie przedsiębiorstwa niemieckie zostały dość szybko zlikwidowane, panował w mieście chaos, samochody wojskowe wyjeżdżały i wracały, mówiono, że Wilno jest okrążone, przez partyzantkę niewiadomo tylko jaką, --- codziennie były naloty. --- Miasto w nocy było oświetlone bo z samolotów spuszczano na spadochronach rakiety oświetlające. --- W każdym z okolicznych domków jedna osoba miała dyżur, aby reszta mogła się wyspać i w razie czego resztę obudzić, gdyby się coś działo. -- Z naszego domku ja najwięcej dyżurowałam bo nigdy nie chciało mi się spać, a ponadto zawsze dyżurowali ze mną chłopcy z sąsiednich domków. -- Wtedy też na tych dyżurach jeszcze bardziej zaprzyjaźniłam się z Jurkiem Czyżkowskim, który mieszkał niedaleko i zawsze miał czas i ochotę aby mi w czymś pomóc i nigdy nie zostawiał mnie samej podczas tych dyżurów nocnych -- Poza tym wszyscy byliśmy spakowani i liczyliśmy się z tym, że każdej chwili będziemy musieli opuścić miasto. -- Coraz więcej też chłopaków poszło do partyzantki; jedni drugich werbując. --- Rysiek namawiał Jurka – (moją aktualną już wtedy sympatię) oraz Genka w tajemnicy przed ich rodzicami, aby poszli wraz z nim do lasu. --- Pan Sokołowski zapraszał nas do Gulbin, ale mama nie mogła się zdecydować, bo to dosyć daleko a nasza babcia nie jest już taka sprawna na długie spacery. --- Przyszedł też Cześ Sokołowski i powiedział, że u nich już przebywa 45 osób, ale i my się jeszcze zmieścimy, bo wszyscy koczują w zabudowaniach gospodarczych i w namiotach, ale dla nas przeznaczone jest miejsce w domu -- Potem przyszli pożegnać się chłopcy bo jednak zdecydowali się pójść z Ryśkiem do partyzantki. -- Mnie do tej partyzantki Rysiek namawiał już przynajmniej od dwóch miesięcy. -- Potem przysłał swego starszego brata, którego prawie nie znałam aby mnie zabrał ze sobą do lasu na jakieś kursy sanitarne. Również nie zgodziłam się bo musiałabym oddalić się z domu, a teraz każde wyjście mogło się stać rozstaniem na zawsze. ------ Po dwóch dniach pobytu z Ryśkiem w lesie, Genek podczas kąpieli w jeziorze skoczył na głowę, uszkodził sobie kręgosłup i został częściowo sparaliżowany -- musiałam więc jeszcze szybko zawiadomić jego matkę. -- Te wszystkie informacje zbiegły się w dniu 7 lipca. -- Chcieliśmy następnego dnia odwiedzić Genka (leżał pod Wilejką), lecz już nie zdążyliśmy. Rano przyjechał wozem pan Sokołowski i zabrał nas do Gulbin. ---- Jak odjeżdżaliśmy z domu, właśnie Niemcy wysadzali radiostację oraz mosty, sama widziałam jak wyleciał w powietrze most zielony na Wilii. Przez mosty już nikogo nie przepuszczali, --- dużo budynków się paliło, niektóre dzielnice ewakuowali. -- Wyjeżdżaliśmy z Wilna dosłownie w ostatnim momencie. Kawałek odprowadzili nas tylko Tadzik i Jurek, bo Krysia i Zbyszek jeszcze spali, a reszty już w mieście nie było. --- Wydawało mi się, że wyjeżdżamy na zawsze i że się już nigdy nie zobaczymy.
Państwa Sokołowskich poznaliśmy przez wujka Brunona. Pierwszy raz byłam u nich w 1941 roku kiedy poszliśmy zobaczyć się z wujkiem gdy do Wilna wchodzili Niemcy. Byłyśmy tam tylko kilka godzin. Lecz potem w następnych latach jeździłam na dłużej i pomagałam w pracach żniwnych. (o czym już wspominałam). --- Państwo Sokołowscy mieli troje dzieci; syna Czesia, który był o trzy lata starszy ode mnie, i dwie córki – Krysię w moim wieku oraz Jagodę – o trzy lata młodszą. -- Zaprzyjaźniłam się oczywiście z Krysią, Jagoda była za młoda, a Czesia prawie nigdy w domu nie było bo nie lubił prac w gospodarstwie – podobno był słabego zdrowia a ponadto uczył się u sąsiada języka angielskiego i w tamtym okresie patrzył na nas z góry. -- Z Krysią miałyśmy sobie zawsze coś do powiedzenia, zimą pisałyśmy do siebie listy, które doręczał pan Sokołowski gdy przyjeżdżał do miasta. -- Pan Sokołowski pomagał nam przez cały czas, a gdy zostaliśmy bez tatusia to jego pomoc była jeszcze bardziej wydatna. Do miasta przywoził różne wiktuały na sprzedaż a przy okazji nam podrzucał wspaniały wiejski chleb, biały ser, a na zimę zawsze mieliśmy od niego ziemniaki i inne jarzyny. Wszystko to otrzymywaliśmy zupełnie bezinteresownie, a co to znaczyło podczas wojny i systemu kartkowego racjonowania żywności może zrozumieć tylko ten co to przeżył. --- W każdym razie byliśmy wspomagani przez państwa Sokołowskich przez cały czas pobytu w Wilnie, łącznie z zaopatrzeniem nas na drogę i odwiezieniem na dworzec gdy już opuszczaliśmy Wilno na zawsze. --- Jestem pewna, że bez jego pomocy byłoby nam dużo trudniej żyć. --- (Nasi rodzice przyjaźnili się do śmierci -- a ja z Czesiem i z Jagodą przyjaźnię się do dziś. -- Ale o tym też będzie później, bo nasze losy przeplatać się ze sobą będą jeszcze przez długie lata). ---- Na razie, uciekając z zagrożonego Wilna znaleźliśmy się w przepięknie położonym zakątku ziemi wileńskiej, oddalonym 12 km od miasta nad malowniczymi Jeziorami Zielonymi. --- Jak już wspominałam --- pisząc o moich poprzednich wizytach w Gulbinach - gospodarstwo państwa Sokołowskich przylegało do samego lasu, pełnego jagód i grzybów. --- Niedaleko był strumyk z młynem a zaraz przy nim pierwsze jezioro, do którego chodziliśmy na kąpiel całą gromadą młodzieży, która liczyła chyba ponad dwadzieścia osób. -- Robiliśmy sobie czapy z sitowia aby nie widziano nas z samolotów, które stale nad nami przelatywały i pływaliśmy i baraszkowaliśmy do woli, a naokoło nas trwała wojna. -- To było 8 lipca – i zaczęły się najgorsze dni dla miasta. Bolszewicy bombardowali, Niemcy palili i wysadzali co bardziej strategiczne obiekty. ---- A wieczorem wystrzelono zielone rakiety –-- było to hasło do wkroczenia wojsk do miasta i zaczęły się walki rozgrywane już na ulicach Wilna. -- Staliśmy na dworze i patrzyliśmy w kierunku miasta nad którym rozpościerały się łuny pożarów i chmury gęstego dymu, -- słychać było huk dział, warkot samolotów i wybuchy bomb. --- Wczoraj przez naszą wieś szły na walkę do miasta, tysiące partyzantów i konno i pieszo, mówili że partyzanci okrążają miasto ze wszystkich stron i działają w porozumieniu z sowietami. --- Śródmieście padło na początku (takie mieliśmy informacje), na Górze Zamkowej wywieszono chorągiew polską i radziecką. A na przedmieściach walki trwały nadal. -- Potem mieliśmy wiadomość, że od strony Mejszagoły zbliża się front w naszym kierunku. Od razu staliśmy się czujni i zastanawialiśmy się dokąd ewentualnie mielibyśmy dalej uciekać, bo tu mogłoby być za chwilę niebezpiecznie. I tak działo się stale podczas naszego pobytu w Gulbinach, to jest przez dwanaście dni. --- Oczywiście cała nasz młodzież usiłowała robić wrażenie, że zbytnio się tym nie przejmuje. --- Jak się tylko okazało że jest chwila spokoju – pędziliśmy do lasu na jagody, lub na jezioro, lub graliśmy w piłkę, lub uczyliśmy się strzelać itp. --- Między nami krążyli partyzanci i polscy i radzieccy, oraz zdenerwowani rodzice, którzy nas stale szukali. -- A wtedy sytuacja była naprawdę groźna, przejście frontów, naloty, nawet jakiś samolot został zastrzelony prawie nad nami i spadł nieopodal nas nad brzegiem Zielonego Jeziora, a walki o miasto trwały wszędzie i nadal. ------- A my --- młodzi --- tak trwaliśmy między rzekomą beztroską i zabawą, a zupełnym zagubieniem się w otaczającej nas rzeczywistości i śmiechem pokrywaliśmy budzące się lęki przed niewiadomą przyszłością, przed rozstaniem, przed utratą kogoś bliskiego. ----- Tymczasem Wilno zostało już ogłoszone stolicą Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej -- martwiliśmy się więc co będzie z naszym wojskiem, co z naszymi chłopcami -- czy nadal będą się ukrywać, czy będą musieli stąd uciekać -- a to jeszcze nie koniec walk o miasto --- a co z innymi miastami Polski ?

2.2.5. Wilno 1944-1945 (znowu Litewska SRR)

Gdy wracaliśmy do domu znowu było żal ze wszystkimi się rozstawać, z tymi co pozostali w Gulbinach i z tymi co ruszali w inną, niż my drogę. -- I to chyba dla nas młodzieży było najtrudniejsze, właśnie te stałe rozstania – bo zawsze była to niepewność – czy to rozstanie na chwilę, czy już na zawsze. --- Do Wilna odwoził nas pan Sokołowski. Z dojazdem do domu były pewne kłopoty, ale pan Sokołowski kluczył tą swoją bryczką po różnych bocznych uliczkach, tak że w końcu dojechaliśmy na te nasze Sołtaniszki. -- Domy miały tylko powybijane szyby, a ściany -- dziury po odłamkach ale poza tym wszystko było w porządku. -- Witał nas Tadzio z Gniewkiem a potem Heniek i Jurek. -- Wszystkie domki naszych klubowców w pobliżu nas nie wiele ucierpiały. Spaliły się jednak domy Baniewiczów i Wańkowiczów doszczętnie ze wszystkim (nie będę miała teraz pianina do ćwiczeń).
Genek leżał nadal w szpitalu w Kolonii Wileńskiej. --- Rysiek był w mieście i oświadczył nam, że chce się przedrzeć do Generalnej Guberni zwłaszcza, że Rosjanie rozbrajają naszych partyzantów. (jednak nic z tego nie wyszło i nadal pozostał w Wilnie). -- Większość chłopców była zdezorientowana i nie wiedziała co ma robić. ---Dla odmiany miasto było bombardowane teraz przez Niemców, a tuż obok nas znajdowały się działa przeciwlotnicze, obsługiwane przez bardzo młode dziewczyny, które bardzo dzielnie ostrzeliwały atakujące miasto samoloty, tak że hałas mieliśmy na okrągło. ---- Walki nie ustawały, nadal czuliśmy się jak na froncie, a ja chodziłam po mieście i oglądałam zniszczenia. (trupów ludzkich nie widziałam - tylko masę zabitych koni). ---
Noce były na ogół nadal nieprzespane, bo ten okres kojarzy mi się z najsilniejszym bombardowaniem jaki przyszło nam w Wilnie przeżyć. -- Znowu byliśmy zobowiązani do nocnych dyżurów, w każdym domku musiała dyżurować przynajmniej jedna osoba. Bolszewicy sprawdzali i gdy nikogo nie było nakładali kary pieniężne. -- Podczas tych dyżurów i czerwcowych i obecnych dyżurowałam przeważnie z Jurkiem, który mieszkał kilka domów od nas i gdy ja miałam dyżur to także dyżurował (czasem i inni nasi młodzi sąsiedzi także) i siedzieliśmy u nas na werandzie, często całą paczką do rana. -- Jurek się we mnie podkochiwał, a ja również byłam nim zainteresowana – był wspaniałym towarzyszem pracy i zabaw i nic ode mnie nigdy nie wymagał, w przeciwności do Ryśka, który był bardzo absorbującym adoratorem i chciał mnie od razu zdobyć na zawsze, przed czym stale się broniłam. ----
Mamie załatwiono pracę na cegielni w kuchni; pracowała tam z panią Nazarewiczową od połowy sierpnia, a kierownikami różnych ekip pracowniczych byli między innymi Nazarewicz, Ołdziejewski, Rozmysłowicz i jeszcze kilku znajomych. Mama często wyjeżdżała teraz na wieś w celu wymiany jakichś rzeczy na żywność, (przeważnie wódkę na słoninę) wtedy ja ją w cegielni zastępowałam. -- Dokładnie 1 września byłam na próbnym przesłuchaniu z fortepianu u profesora Szpinalskiego, które załatwił mi pan Nowicki. --- Profesor był z mojego repertuaru zadowolony, powiedział, że mam szansę zdania egzaminu, tylko mogę mieć kłopoty z przedmiotami teoretycznymi, bo nie znam języka, a konserwatorium będzie uczelnią litewską i w tym języku będą się odbywały zajęcia. ---
Koło nas nadal kręciło się dużo młodzieży, nawet może więcej niż przedtem. Część powróciła z partyzantki a część przygotowywała się do egzaminów wstępnych do gimnazjum. --- W połowie września zdawałam egzamin do konserwatorium. Tuż przed egzaminem dowiedziałam się, że profesor Szpinalski nie tylko, że nie będzie obecny na egzaminie, lecz w ogóle nie będzie u nas uczył bo już wyjechał do Polski. --- Lecz egzamin zdałam, zostałam przyjęta i nawet przyznano mi stypendium (które było wyższe od Mamusi pensji w cegielni). -- Zdawaliśmy też egzaminy do szkoły; pisemne z języków polskiego i niemieckiego oraz z algebry, a potem ustne z polskiego, historii i geografii. Przyjęto mnie do klasy szóstej – czyli dawniejszej czwartej gimnazjum. ---
Rok szkolny rozpoczął się akademią i koncertem w dniu 1 października w gmachu filharmonii, ale lekcje zaczęły się później. -- Po koncercie spotkaliśmy się wszyscy w kościele na uroczystej mszy świętej. ---- W Wilnie zostały utworzone dwie szkoły polskie: jedna żeńska i jedna męska, zlokalizowane blisko siebie, na ulicy Ostrobramskiej. --- Młodzieży było bardzo dużo, chyba ze sześćdziesiąt osób w klasie. -- W szkole byliśmy dożywiani każda osoba dostawała codziennie kawałek chleba i słodycze (cukier albo jakieś cukierki). ------ Poza nauką, która zajmowała mi bardzo dużo czasu, prowadziliśmy nadal bardzo ożywione życie towarzyskie. -- Utworzony na wiosnę nasz Klub Akordowców działał dalej i dalej wydawaliśmy swoją gazetkę --* Na krańcach Sołtaniszek *.-- Naturalnie większość prac wykonywała Krysia, bo i najwięcej pisała, prowadziła prace redakcyjne, robiła wszystkie ilustracje i przepisywała gazetkę dla każdego po jednym egzemplarzu. --- Cała nasza paczka z Sołtaniszek i prawie wszyscy znajomi, z dawnych szkół, z prywatnych kompletów, ze wspólnej pracy organizacyjnej, zgłosili się na egzaminy wstępne do szkół polskich. ---- Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wojna zbliża się ku końcowi, że to już kwestia najwyżej kilku miesięcy, więc czas pomyśleć o przyszłości. – Nie wszystkim to się udało, bo na przykład Cześ Sokołowski musiał zgłosić do wojska.
Wśród nauki, zabawy i planów na przyszłość spotkała naszą młodocianą paczkę niespodziewana tragedia -- wieczorem w dniu 27 listopada został postrzelony Jurek Czyżkowski i zmarł w szpitalu na placu Łukiskim następnego dnia rano. --- Cała nasza gromada była tym przerażona, a ja może najwięcej, ale ponieważ wszyscy uważali nas za parę, starali się mnie chronić przed jakimikolwiek informacjami i ja najpóźniej dowiedziałam się szczegółów tego wypadku. -- Najpierw mówiło się, że to przypadkowa kula, ale potem okazało się, że wszyscy nasi chłopcy (łącznie z moim bratem) byli w domu u Ryśka, którego rewolwer nagle wystrzelił (?). --- Trafiony został Jurek, miał przestrzelone płuco. --- Może zbyt późno odstawiono go do szpitala, bo nie udało się go już uratować. ----- Jurek przeczuwał swoją śmierć, poprzedniego dnia mówił do mnie, że jak tylko przejdzie ten poniedziałek, to już się nie będzie niczym martwił. ---- Poniedziałek przeszedł, ale jego już na świecie nie było. --- Po Zwierzyńcu kursowały plotki, że Jurek został zabity przeze mnie, przez rywala. (?) ---- Był to straszny dramat dla całej naszej paczki, a dla mnie w szczególności -- bardzo długo nie mogłam przyjść do siebie po tym przeżyciu i nie wiem czy coś się we mnie nie załamało na zawsze. --- Prawie codziennie bywałam na cmentarzu, aż do dnia wyjazdu z Wilna i rozpaczałam, jak po kimś najbliższym z rodziny. ----- Któregoś zimowego dnia, jeszcze przed świętami, zjawił się u mnie Rysiek z prośbą, abym poszła z nim na grób Jurka, bo nie mógł być na pogrzebie, a chciałby tam być jeszcze przed swoim wyjazdem. -- Chyba doznałam kolejnego szoku -- nawet nie wpisałam tego zdarzenia do pamiętnika, ale pamiętam tą scenę doskonale. -- Pamiętam jak wyglądał, -- pamiętam jak był ubrany, -- pamiętam jak na mnie patrzył z niepokojem, jakby się chciał upewnić, że nie wiem jak to się stało. --- Najpierw ogarnął mnie niewytłumaczalny lęk, ale potem się opanowałam i poszliśmy. --- Podczas drogi nic do siebie nie mówiliśmy --- każde z nas pogrążone było w swoich, niewesołych myślach. --- To było ostatnie nasze spotkanie, -- za kilka dni Rysiek został aresztowany i wywieziony na daleki wschód -- Nigdy więcej już się nie zobaczyliśmy ---- Po kilku latach, już po wojnie starał się mnie odszukać listownie, poprzez adres wileński, lecz bezskutecznie. ----- Poza tym nasza paczka jednak nadal trzymała się razem. Podtrzymywaliśmy się wzajemnie na duchu i bardzo obawialiśmy się o to, co nam przyszłość jeszcze pokaże.
Koniec roku 1944 i początek roku 1945 – były znakowane niekończącymi się rozstaniami i pożegnaniami. -- Chłopcy albo byli aresztowani albo musieli się zgłosić do wojska. -- Dlatego nie było prawie dnia aby kogoś z naszych nie ubyło. --- Cześ został powołany do wojska do Armii Berlinga już jesienią. -- Rysiek został aresztowany w grudniu, tak samo pan Kowalski. -- W styczniu zgłosili się do wojska i wyjechali (jak się potem okazało do Lublina do podchorążówki) Geniek, Jurek Jurkiewicz i Janusz Grzesik. --- Janusz mieszkał u nas przynajmniej tydzień, bo stale przesuwali mu termin wyjazdu. -- Kilka razy nocował też Geniek. - Również Leszek mieszkał u nas dosyć długo, ale to przed samym wyjazdem do Polski --- W ogóle nie było dnia aby ktoś u nas nie przebywał; czasem z noclegiem, czasem bez noclegu, ale zawsze z wyżywieniem. -- Oczywiście jedzenie było prymitywne, ale zawsze można było się najeść jakimiś jarzynowymi zupkami, ziemniakami i chlebem. - W styczniu też (z naszej paczki) został aresztowany Piotruś i niedługo potem Leszek, Tolek Reiszel, Lala Krawczenko i Heniek Krasowski.
Pod koniec stycznia zapisaliśmy się na wyjazd do Poznania, chociaż Poznań był jeszcze wtedy w rękach niemieckich., ale mama bała się, że może potem będzie za późno. --- Wiadomo było już na pewno, że Wileńszczyzna nie będzie należeć do Polski, więc nie będziemy mogli tu pozostać i musimy wracać do Poznania, bo jeżeli tata się odnajdzie to też tylko będzie tam nas szukał --- 28 stycznia 1945 roku odszedł pierwszy transport do Białegostoku i Lublina. -- Następnym transportem odjechali też państwo Nowiccy. ----- W mieście i tak samo w gimnazjum zaczynało się wyludniać; wyjeżdżali uczniowie, wyjeżdżali nauczyciele, nie było komu uczyć i prawie nie było kogo uczyć, a ponadto były silne mrozy i przestaliśmy regularnie chodzić do szkoły.
Pod koniec lutego idąc na lekcje byłam świadkiem wydarzenia, z którego nie mogłam się otrząsnąć przez wiele miesięcy. Sowieci pędzili pieszo przez miasto z więzienia łukiskiego na dworzec kilka tysięcy więźniów. Więźniowie ci otoczeni byli żołnierzami z psami, ruch uliczny był wstrzymany i nikomu nie wolno było się do nich zbliżać. Ludzie ci byli wynędzniali, przemarznięci, osłabieni, wywracali się, ale inni musieli ich podnosić i biegli dalej. ---- A my nadal mieliśmy codziennie informacje o swoich znajomych, którzy zostali zaaresztowani. ---
Natomiast, w związku z wyjazdem do Polski musieliśmy przejść obowiązkowe szczepienia ochronne. Po trzecim zastrzyku poważnie się rozchorowałam, dlatego też zaraz złożyłam wniosek o zwolnienie mnie ze szkoły i wydanie okresowego świadectwa.
Na początku kwietnia przyszła do mnie Lala Krawczenko, która niedawno została zwolniona z więzienia i przyniosła bardzo dziwną kartkę. Kartka była pisana od nieznanej osoby, również do nieznanej nam osoby. Można się było jednak z treści zorientować, że pisała ją ktoś, który wyjechał transportem z Wilna do Polski, ale między innymi zawierała takie zdanie („.....Jechaliśmy przez Białystok. Tam jest dobrze urządzony punkt. Są możliwie urządzone mieszkania, chleb i zupa. Spotkałam w Białymstoku pewną osobę, która prosiła powiadomić p. Tryniakową, która mieszka w pobliżu kościoła, że jej mąż, którego uważa za zmarłego – żyje w jednym z obozów niemieckich, o czym przyszła wiadomość z Poznania. Jeśli ktoś z was może powiadomić ją o tym, to czy przez Krawczenkównę czy przez kogoś innego uczyńcie to.....” -- Wiadomość ta była dla nas szokiem; i radością i rozpaczą, ale wznieciła nadzieję. -- Dziwne są koleje rzeczy, wojna jeszcze trwała, poczta właściwie nie chodziła, tylko można było przekazać wiadomość przez kogoś, ale te odległości: obóz w Niemczech – Poznań – Białystok – i my w Wilnie, --- a Lala dostała tą kartkę od naszego proboszcza. -- Po dwóch tygodniach przyszła kartka od państwa Nowickich z Białegostoku, w której potwierdzili tą wiadomość o Tatusiu,
7 maja 1945 skończyła się wojna, musieliśmy więc teraz już poważniej myśleć o wyjeździe. Przed wyjazdem chcieliśmy też sprzedać nasze wszystkie meble, poza jednym tapczanem, który planowaliśmy wziąć ze sobą, bo transporty trwały czasem kilkanaście dni, więc, żeby można było chociaż na czymś odpocząć. --- 16 maja dostaliśmy list od wujka Brunona z Otwocka, który wprawdzie szedł przeszło trzy miesiące, ale były to jednak jakieś bliższe informacje. Wujostwo przeżyli przejście frontu szczęśliwie. ---- Natomiast Tatuś, został zwolniony z więzienia, gdy już Wilno znajdowało się po drugiej strony frontu. -- Po opuszczeniu Białegostoku przyjechał do Warszawy i któregoś dnia zjawił się u nich w Otwocku, ale potem gdzieś wyjechał i słuch o nim zaginął. --- Dostajemy teraz stosunkowo dużo poczty, lecz z dat wynika, że jest to poczta zaległa z przed kilku miesięcy (mówią, że przechodzi przez cenzurę w Moskwie). --- Przyszedł list od Janusza z informacją, że dostał się do podchorążówki w Lublinie. Także do podchorążówki w Lublinie dostał się Jurek Jurkiewicz. ----- Inną drogą dostałam wiadomość, że Leszek siedział w jednej celi w więzieniu Łukiskim z Adamem (moim kolegą ze szkoły). -- Adama zwolnili, a Leszek prosił o paczkę żywnościową --- rodzice jego nic o nim nie wiedzieli -- musiałam ich zawiadomić. ---- Nadal jeszcze nasze mieszkanie traktowane było jak punkt kontaktowy, -- ale grono znajomych będących jeszcze w Wilnie, kurczyło się bardzo szybko ------
Żyliśmy teraz w gorączce przedwyjazdowej a prawie codziennie otrzymywaliśmy inne i sprzeczne informacje. -- 27 maja byłam na wiecu zwołanym przez Związek Patriotów Polskich w sprawach repatriacji. ---- W większości konwojenci transportów dzielili się swymi wrażeniami i doświadczeniami z dotychczasowych podróży. -- Po kilku dniach wyszło zarządzenie, że transporty będą kompletowane według numerów kart ewakuacyjnych. Z wyliczenia wyszło nam, że nasz numer przypadał na 9 czerwca. W związku z tym spakowaliśmy się i udaliśmy się do Gulbin aby się pożegnać i umówić się na dostarczenie nas na dworzec. -- W ostatniej chwili rozeszła się kolejna wiadomość, że transporty są wstrzymane na sześć tygodni. --- W rezultacie od 10 czerwca zaczęto znowu zapisywać na wyjazd. (chodziłam tam codziennie i oczekiwałam na świeże wiadomości). Trzeba było zapisywać się według numerów. Nasz numer był dosyć niski bo 8979 więc zapisali nas na transport nr 34 – a ponieważ transport nr 33 już odszedł, wyszło na to, że prawie musiałabym tam w tym biurze zamieszkać, aby czegoś nie przegapić. --- Biuro zapisów znajdowało się na Małej Pochulance i rzeczywiście chodziłam tam codziennie. -----16 czerwca otrzymaliśmy zaświadczenia dla celów ewakuacji do Polski. -- Moje zaświadczenie miało numer 33533 i było ważne na miesiąc to jest do 16 lipca 1945 roku. --- W tych dniach został zwolniony z więzienia Leszek. Zadecydowaliśmy, oczywiście w porozumieniu z jego rodzicami, że pojedzie razem z nami do Poznania. -----
14 czerwca zdawałam egzamin z fortepianu w konserwatorium, zdałam go z wynikiem bardzo dobrym. Ponieważ do gimnazjum już nie chodziłam mogłam teraz w całości poświęcić się staraniom o wyjazd. -- 23 czerwca pożegnałam się z Krysią , która wyjechała na cale lato na wieś. ---- Dostaliśmy tez list z Poznania od państwa Jankowiaków, z informacją, że tatuś aktualnie przebywa w Otwocku u wujka Brunona. -- Zaraz potem dostaliśmy telegram od tatusia z Otwocka abyśmy jak najszybciej przyjechali. --- Tatuś widocznie nie zdawał sobie sprawy, jak długo trwały tutaj starania o wyjazd. ---- Właściwie prawie pół roku trwało otrzymanie zgody na wyjazd od chwili zapisania się w urzędzie repatriacyjnym na powrót do Polski, a tatusiowi wydawało się, że wystarczy kupić bilet i wyjechać. -- Ale teraz już naprawdę nie mogło to zbyt długo trwać. --- Zastanawialiśmy się jednak dokąd jechać? -- Do Poznania czy do Otwocka? ---- Właściwie zapisani byliśmy na transport do Poznania, ale tu na miejscu nie chcieliśmy już nic kręcić. -- Postanowiliśmy więc, że zadecydujemy jak już będziemy w drodze, bo i tak nie wiadomo, kiedy dojedziemy.
W dniu 30 czerwca dowiedziałam się, że jutro odchodzi nasz transport. -- Po załatwieniu kilku drobnych spraw w mieście wsiadłam na statek, popłynęłam do Gulbin i umówiłam się z panem Sokołowskim na jutro rano, wprawdzie mamusia nie dostała jeszcze wizy, ale miałam nadzieję, że uda jej się to jeszcze dzisiaj załatwić. -- Z wizą się udało w ostatniej chwili.--- Tak więc jutro -- nic już nie mogę zmienić i świadomie odwracam kolejną kartę mojego życia.
Spędziłam tu prawie sześć lat, tyle lat trwała nasza rozłąka z rodziną, rozłąka z rodzinnym miastem z Poznaniem. -- Jutro pojadę w odwrotnym kierunku, niż gdy tu przyjechałam, -- bo tym razem z Sołtaniszek na dworzec. -- Już nigdzie nie pójdę, już nic więcej przed wyjazdem nie zobaczę. -- Wydaje mi się, że Wilno pozostało, już za nami. -- lecz w oczach mam jeszcze widok, z naszych ostatnich wspólnych wagarów, jeszcze w kwietniu, gdy spędziliśmy je na Karolinkach. -- Z góry rozlegał się przepiękny widok -- łąki były niebieskie od przylaszczek -- pod nami płynęła Wilia, przed sobą widzieliśmy ukochane miasto, gdzie w blasku słońca mieniły się dachy domów i wieże kościołów, a daleko wokół miasta wznosiły się takie same zielone wzgórza jak tutaj na Karolinkach --- Wiedziałam, że już niedługo a ten widok zniknie sprzed moich oczu, dlatego chłonęłam go zachłannie aby na zawsze pozostał w mej pamięci. ---- Sześć lat to nie jest dużo w porównaniu z osiemdziesięcioma latami, ale to były szczególne lata, -- a między jedenastolatką a siedemnastolatką jest także ogromna przepaść, pogłębiona jeszcze przez okoliczności, które wydarzyły się w tym czasie. -- Dla mnie szczególnie ostatni rok zaznaczył się wielkimi zmianami, których w ogóle się nie spodziewałam. -- Po pierwsze z dziecka przeobraziłam się w dorosłą osobę.– Po drugie bardzo zmieniły się relacje między mną a moją mamą, po prostu mama moją dorosłość zaakceptowała poprzez -- odstąpienie mi części obowiązków w prowadzeniu domu i części odpowiedzialności za naszą rodzinę. – A ponadto wydawało mi się, że przeżyłam już wszystko i że z przeżyć osobistych nic mnie już więcej spotkać nie może. – Poznałam radości związane z powodzeniem i uznaniem wśród młodzieży, -- przeżyłam przyspieszone bicie serca przy spotkaniach z ukochanym chłopakiem, -- tajemnicze dreszcze pocałunków, ---- chwile szczęścia, -- gorycz rozczarowań, -- rozpacz rozstań i -- śmierć Jurka. --- Byłam pewna, że się już nigdy nie zakocham, więc już nie mam o czym marzyć. -- Widziałam też ból i rozpacz wszędzie naokoło mnie i wśród znajomych i nieznajomych. -- I chyba ogólnie byłam bardzo przygnębiona. --- Chciałam sobie coś podsumować z tego okresu, ale to było bardzo trudne, chociaż wtedy traktowałam to jako ogromny wstrząs psychiczny. -- Jedno tylko było oczywiste, chociaż wtedy nie dla mnie, -- że jeszcze w ogóle nie znałam życia, i przede mną będzie jeszcze bardzo dużo rozczarowań, ---- ale jak ja to miałam wtedy wiedzieć ? --- Bardzo chciałam już z Wilna wyjechać, a jeszcze bardziej chciałam tu pozostać. --- Nie chciałam kolejnej rozłąki, chociaż najważniejszych dla mnie osób już tutaj nie było. -- Wiedziałam jednak, że jak ktoś będzie mnie chciał kiedyś poszukać to będzie mnie szukał właśnie tutaj na ulicy Sokolej, ale czy tak będzie i kiedy?! --- Poza tym muszę się uczyć, muszę do czegoś dojść, a tam będę miała przecież jakiś dom, rodzinę, jakąś pomoc. --- Pisałam na początku tych wspomnień, że życie prowadzi nas przez najróżniejsze stacje. – U mego taty były to inne stacje jak u mojej mamy. -- U taty to była Małopolska – Przeworsk, potem Wiedeń, potem wiele przystanków podczas dwóch frontów na wojnie, a potem Poznań; -- u mojej mamy to był Berlin, potem Poznań. ---- Przez krótki czas podróżowaliśmy razem: od Poznania do Gdyni, poprzez Warszawę, Białoruś do Wilna. lecz tata nagle się wyłamał i trochę zboczył z naszej wspólnej drogi. (Białystok - Warszawa – Ravensbruck – Warszawa) a co będzie dalej? -- wyjeżdżając stąd nie wiedziałam jeszcze czy to będzie Warszawa czy Poznań ? -- Okazało się, że Poznań, ale nie dla wszystkich i nie od razu. ----
Do wagonu, oczywiście towarowego, załadowaliśmy się w dniu 1 lipca rano (niedziela). W wagonie było tylko 13 osób (nie zgłosiła się jakaś rodzina sześcioosobowa), Leszek jedzie z nami, ale do Poznania, my chcemy w Warszawie wysiąść i przesiąść się do Otwocka. -- Odprowadzali nas Tadzik, Zbyszek i Lala z siostrą.-- W wagonie urządziliśmy się bardzo wygodnie. Na środku ustawiliśmy tapczan, z boku piecyk, naczynia z wodą, kawą i artykuły żywnościowe. Podróż, wbrew oczekiwaniom, nie trwała długo.--- Najpierw krążyliśmy w Wilnie na stacji po różnych torach. Na dłużej zatrzymaliśmy się przed granicą pod Grodnem nad Niemnem gdzie mieliśmy czekać na kontrolę graniczną. --- (Pierwszy raz w życiu przekraczałam granicę bo dotychczas to zawsze granica przekraczała mnie ?). --- Czekaliśmy ponad siedem godzin, ale rewizja to była tylko formalność, odczytali nas według listy a rewizja ograniczyła się do zajrzenia do kilku torebek.-- Potem przejechaliśmy granicę, która okazała się wąską zaoraną ścieżką wśród pól i łąk i dalej ruszyliśmy do Białegostoku. --- Pół miasta wyległo na dworzec, aby zobaczyć kto przyjechał tym transportem. --- Spotkaliśmy tam również kilku znajomych -- Po dwóch godzinach postoju ruszyliśmy do Małkini, która miała być ostatnią stacją przed Warszawą. --- Do Warszawy przyjechaliśmy jednak dopiero 3 lipca rano, z czego raczej byliśmy zadowoleni, bo musieliśmy się przeładować, korzystając z obcej pomocy, gdyż rzeczy były dla nas za ciężkie do noszenia, więc lepiej, że to się działo w ciągu dnia. --- Kosztowało to znowu dużo nerwów, ponieważ byliśmy załadowani do wagonu, który jechał do Poznania, przeprowadzaliśmy się w drodze na własne życzenie do Otwocka, dokąd prowadził normalny tor, a my byliśmy na szerokim, szukaliśmy więc odpowiedniego wagonu, który, jak już go znaleźliśmy zarekwirowali żołnierze radzieccy, (podobno zawsze tak robili aby wyłudzić jakąś łapówkę). Wreszcie zlitował się nad nami jakiś kolejarz, który postanowił załadować nas do osobowego pociągu, twierdził, że tak będzie szybciej, bo towarowy pociąg niewiadomo kiedy odjedzie, a pociągi osobowe kursują na ogół według planu. -- -- Postarał się więc o lokomotywę, przeholował nasz wileński wagon na dworzec osobowy, wyładował nas na peron, a resztę pasażerów odstawił z powrotem. ---- W końcu ułatwił nam załadowanie naszych rzeczy do wagonu bagażowego pociągu osobowego. ---- Do Otwocka dojechaliśmy późnym wieczorem. (Nasza podróż i tak przeszła błyskawicznie, bo na ogół transport do Polski szedł dwa tygodnie) --- Babcię z Jerzykiem i bagażem pozostawiłyśmy na dworcu pod opieką kolejarzy, a mamusia i ja poszłyśmy poszukać domku, w którym mieszkali wujek i ciocia. W domu zastaliśmy całą rodzinę to jest wujka Brunona, ciocię Zosię, jej brata Jurka i babcię Żytowiecką no i mojego tatusia, z którym nie widzieliśmy się prawie półtora roku.

2. 3. Trzynaście miesięcy mojego ojca na krawędzi życia i śmierci

Gdy tatuś wyjechał z Wilna, 16 kwietnia 1944 roku, dojechał tylko do Białegostoku. ---- Został zaaresztowany gdy tylko pociąg wjechał na stację. --- Tatuś odniósł wrażenie, że po prostu na niego czekano i wyglądało na to, że nawet wiedzieli w jakim będzie jechał wagonie. ---- Stwierdzono, że ma fałszywą przepustkę, oraz natychmiast skonfiskowano mu wszystkie posiadane papiery; jakieś listy, niewypełnione formularze dotyczące starania się na wyjazd z Wilna oraz dokumenty dotyczące poleceń służbowych w sprawie których wyjeżdżał na zachód. --- Zaraz z dworca przewieziono go do miejscowego więzienia. -- Tam, po szczegółowej rewizji, postawili mu jeszcze zarzut szpiegostwa na podstawie zbyt dobrej znajomości języka niemieckiego, posiadania maszynki do golenia firmy angielskiej oraz amerykańskiej bielizny i odzieży (które otrzymał faktycznie z amerykańskiej UNRY.) ---Natomiast z drugiej strony, gdyby tak dobrze nie znał języka niemieckiego nie umiałby się wybronić z postawionych zarzutów i być może rozstrzelano by go za to szpiegostwo bez mrugnięcia okiem, zwłaszcza, że czas był wyjątkowo niekorzystny z uwagi na szybko zbliżający się front. (Wilno zostało zajęte ósmego lipca a więc za nieco więcej niż dwa miesiące). ---- tatuś starał się nie poddawać. -- Udało mu się przesłać do nas gryps, ponadto wierzył, że ludzie którzy z nim jechali jakoś nas zawiadomią i że mamie uda się coś załatwić, albo samej w Wilnie, bo przecież również znała bardzo dobrze język niemiecki, albo przez ciocię Manię w Wiedniu lub też przez wileńskie AK. --- Aby utrzymać się w dobrej formie fizycznej nie zaprzestał zimnego obmywania całego ciała oraz gimnastyki porannej i wieczornej, czym oczywiście szokował współwięźniów. ---
Mamy starania o wyjaśnienie sprawy i o zwolnienie go z więzienia nie miały na nic żadnego wpływu. Chociaż obleciała w Wilnie wszystkie urzędy i to wiele razy, ale czas uciekał bez posunięcia sprawy naprzód. -- Właściwie nim myśmy dowiedzieli się dokładnie o tym aresztowaniu - to już przeszedł prawie miesiąc. -- Najpierw zwodzono nas, że to mogło być nieporozumienie, które już być może się wyjaśniło. -- Ale jak można było cokolwiek wyjaśnić, jak poczta prawie nie chodziła, telefonicznie też nie można było uzyskać nawet połączenia, a co dopiero jakiejkolwiek wiadomości, --- natomiast gdy front zaczął się bardziej zbliżać do Wilna - to miasto było stale bombardowane i zaczęła się ewakuacja urzędów i ludności niemieckiej -- panował wtedy zupełny rozgardiasz i każdy pilnował już tylko swoich spraw i los jakiegoś polskiego więźnia nikogo nie interesował. ----
Areszt tatusia w Białymstoku trwał ponad dwa miesiące. -- Na początku był przesłuchiwany prawie codziennie. -- Po jakimś czasie przestano się nim interesować. Natomiast informacje o zbliżaniu się frontu zaczęły bardzo interesować białostockich współwięźniów --- lecz niestety oni obawiali się, biorąc pod uwagę kilkuletnie doświadczenie z okupacją niemiecką, że ich wszystkich po prostu rozstrzelają aby pozbyć się kłopotu. -- Były to zapewne jedne z najczarniejszych dni spędzonych w więzieniu w Białymstoku. Wszyscy więźniowie łącznie z tatą, byli pewni, że nadeszła ich ostatnia godzina. -- Gdy jednak pewnego dnia otworzyły się przed tatą i również niektórymi innymi więźniami, bramy więzienia, uważali to za cud. ----
Gdy tata już był wolny, nikt się nim więcej z władz nie interesował, lecz miał zamkniętą drogę do Wilna, ponieważ na wschód od Białegostoku nie dało się już pojechać, ani komunikacją oficjalną, ani żadną inną. -- Samo miasto Wilno nie było jeszcze zajęte przez wojska radzieckie, lecz front zbliżał się bardzo szybko, a poza opuszczaniem tamtych terenów przez wycofujące się wojska niemieckie, drogi zajęte były ponadto jeszcze przez ewakuujące się instytucje i osoby cywilne. --- Nie mając innego wyjścia pojechał wobec tego do Warszawy. --
Znajomi w Warszawie załatwili mu lokum na Lesznie. (Podobno to mieszkanie czekało dla nas od dawna, jak tylko tatuś wspomniał o przyjeździe do Generalnej Guberni). -- Mniej więcej w połowie lipca, pojechał do Otwocka odwiedzić wujka Brunona, który zamieszkiwał tam z całą rodziną. -- Wizyta była prawdopodobnie jednodniowa, poczym wrócił do swego mieszkania do Warszawy. --- (O tych odwiedzinach dowiedzieliśmy się z listu wujka, który otrzymaliśmy w połowie maja tego roku. Lecz informacje te dotyczyły tylko miesiąca lipca 1944 roku, a więc jeszcze przed powstaniem warszawskim i całą gehenną obozową ). Po miesięcznym odpoczynku tatuś przymierzał się do podjęcia pracy z dniem 1 sierpnia 1944 roku. ---Niestety nic z tego nie wyszło, ponieważ jak wiadomo, dzień ten został wyznaczony przez warszawskie AK na rozpoczęcie powstania. ---
Z opowiadań ojca wynikało, że termin wybuchu powstania nie był mu znany. -- Dlatego pewnie przez zaskoczenie nie podjął żadnych przedsięwzięć zachowawczych i przeżył powstanie w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc -- na Starym Mieście. -- (Chodziłam potem z tatą po tych ruinach i pokazywał mi w których to piwnicach się ukrywali i którędy uciekali na sąsiednie posesje.) ----
Po upadku powstania został przez Gestapo wywieziony przez Pruszków do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, a następnie po trzech tygodniach do Ravensbruecku. -- Ten okres po upadku powstania aż do zakończenia wojny był dla taty najbardziej dramatycznym i pozbawionym nadziei okresem z całej wojny. -- Życie więźniów w niemieckich obozach koncentracyjnych jest ogólnie znane, nic nie jestem w stanie tu dodać, wszędzie na ogół starano się jak najbardziej wyniszczyć i fizycznie i moralnie umieszczonych tam ludzi. -- Los tatusia był taki sam jak i innych więźniów. ---- Po niedługim czasie wymęczony i wygłodzony, schudł do granic wyobrażalności -- pozostała skóra i kości. ---- Potem wyczerpany warunkami obozowymi nabawił się wrzodów i w szpitalu obozowym, został dwukrotnie operowany, lecz stan jego był nadal bardzo ciężki. --- Przeżył tylko dzięki pomocy współwięźniów, a zwłaszcza Olka Jaroszyka, (młodego chłopca z Poznania z którym się bardzo zaprzyjaźnili). Olek pracował w obozowej aptece opiekował się tatą gdy ten leżał w obozowym szpitalu i wspomagał go lekami i właściwie uratował mu życie. --- Na początku kwietnia wraz z całym obozem został ewakuowany do obozu w Malhof. ----
Uwolniony przez wojska radzieckie z obozu Malhof powrócił do kraju z końcem maja 1945 roku ledwo trzymający się przy życiu. --- Przyjechał do Poznania i skontaktował się z wujkiem Albinem. --- Wujostwo odzyskało już swoje dawne mieszkanie przy ul. Wyspiańskiego 22, a poza tym korzystali jeszcze z ogrodu z domkiem letnim w górnym Puszczykowie, w którym mieszkali podczas wojny, gdy ich Niemcy wyeksmitowali z poznańskiego mieszkania. a który należał do ich znajomych państwa Borowińskich. -- Puszczykowo położone wśród sosnowych lasów ma wspaniały mikroklimat. -- Cudowne powietrze, ciepło, słońce, oraz spokój -- to wszystko właśnie przyczyniło się do podratowania zdrowia tatusia, który udał się do Puszczykowa i tam korzystając z tych wszystkich dobrodziejstw, oraz dobrego wyżywienia i świeżych owoców i jarzyn. --- W ciągu jednego miesiąca przyszedł o tyle do zdrowia, że mógł się zacząć rozglądać za jakąś konkretną pracą oraz próbować unormować sobie wreszcie życie.


ciąg dalszy

 

www.kwasniewska.pl