| ZAMIAST WSTĘPU | MOI PRZODKOWIE | MOJA RODZINA I JA | WOJNA 1939-1945 | PO WOJNIE | BIAŁY PAŁAC | Posłowie | Galeria zdjęć | Sześćdziesiąt lat w cieniu żagla | strona główna


BEZ POCZĄTKU I BEZ KOŃCA


A więc przedstawiam moich dziadków.

CZĘŚĆ PIERWSZA



MOI PRZODKOWIE

1.1.Dziadkowie


Nie znałam żadnego z moich dziadków. Obaj zmarli około lat dwudziestych dwudziestego wieku, jeszcze przed ślubem moich rodziców. Babcię Katarzynę, mamę mojego ojca widziałam jeden raz w życiu, natomiast z drugą babcią – babcią Balbiną byłam ściśle związana na co dzień przez ponad dwadzieścia lat, a dzięki jej zapobiegliwości może łatwiej mi dzisiaj żyć. Dziadek Roman (ze strony ojca) urodził się w 1853 roku w miejscowości Majdan Średni niedaleko Przemyśla, w Małopolsce. Jego rodzice, (ojciec – Joannes Tryniak i matka Anna z domu Kostiuk) zmarli gdy był jeszcze dzieckiem. -- Osieroconym chłopcem zaopiekowali się dalecy krewni, posiadający niewielkie gospodarstwo rolne. ---- Wychowywał się u nich, a potem pracował na ich gospodarstwie aż do powołania do wojska. --- Po odbyciu obowiązkowej służby wojskowej w pułku ułanów, zdecydował się na służbę podoficera zawodowego. -- Po osiemnastu latach zawodowej służby wojskowej, w stopniu wachmistrza przeszedł w 1887 roku do państwowej służby cywilnej i otrzymał posadę urzędnika pocztowego w 20 dzielnicy Wiednia. --- W 1889 roku ożenił z moją babką Katarzyną. -- Dziadkowie mieli dwoje dzieci: córkę Mariannę urodzoną w 1890 roku oraz syna Władysława urodzonego w 1893 roku – mojego ojca. Przez cały czas swego małżeństwa mieszkali w Wiedniu. Dziadek zmarł w Wiedniu w 1916 roku w wieku sześćdziesięciu trzech lat.
Mama mojego ojca, moja babka Katarzyna urodziła się, również w Małopolsce w Przeworsku w 1960 roku w dosyć licznej rodzinie. Jej rodzice – ojciec Stefan Gogojewicz i matka Anna z domu Bałabańska zawarli ślub w dniu 7 lutego 1860 roku w Przeworsku. --- Mieli siedmioro dzieci: cztery córki Katarzynę (najstarszą), Marynię, Karolę i Julię oraz trzech synów - Józefa, Stanisława i Ignacego. --- Julia wyszła za mąż za Wincentego Gracza i miała dwoje dzieci: córkę Jadwigę (Dziunię) i syna Mariana. ---Z tej całej bardzo licznej rodziny, poznałam jedynie (oczywiście poza babcią Katarzyną) córkę Julii – Dziunię, która po drugiej wojnie światowej mieszkała przez jakiś czas w Poznaniu. -- Dziunia była skarbnicą wiedzy o całej swojej rodzinie i zawsze miała o niej najświeższe wiadomości. Znała niezliczone koligacje i powiązania między poszczególnymi kuzynkami i kuzynami, mieszkającymi w różnych miastach Polski --- ale ja niewiele z tego pamiętam. A nawet jak czytam stare listy od Dziuni, to w ogromnej ilości imion osób, o których wspomina, gubię się zupełnie i w końcu nie wiem czy to są nasi krewni, czy znajomi, czy też dzieci w następnym pokoleniu. – Szkoda, że teraz nie mogę z nią porozmawiać. ---
Babcia, po wyjściu za mąż za Romana Tryniaka opuściła swoje strony rodzinne i przeniosła się wraz z mężem do Wiednia. Nie znając języka niemieckiego czuła się bardzo nieszczęśliwa przebywając wśród samych obcych ludzi, z którymi się nawet nie mogła porozumieć. -- Po jakimś czasie jednak okazało się, że wśród sąsiadów były również rodziny czeskie, z którymi można było się dogadać w języku polskim. --- Jednakże, kiedy babcia zaszła w ciążę nie mogła sobie wyobrazić urodzenia dziecka wśród obcych. Przed samym rozwiązaniem wyjechała do swojej matki do Przeworska i w 1890 roku przyszło na świat jej pierwsze dziecko – córka Marianna – moja ciocia Mania. -- Z córeczką babcia wróciła do Wiednia, a gdy po trzech latach ponownie zaszła w ciążę – postanowiła, wypróbowanym już sposobem drugie dziecko również urodzić w ojczystym kraju. --- Chociaż państwo polskie wtedy nie istniało; w wyniku rozbiorów Polska została wymazana z mapy świata na prawie 150 lat, a rodzinne babci strony należały do zaboru austriackiego, patriotyzm babci i jej rodaków był tak duży i w takim wychowywano swoje dzieci, że dla nich tylko liczył się kraj rodzinny. ------ W każdym razie drugie dziecko babcia również urodziła w Przeworsku, było to 17 kwietnia 1893 roku. – Urodził się wtedy syn -- Władysław – mój ojciec. ---- Kilka miesięcy później babcia znowu powróciła z dzieckiem do Wiednia i w ten to sposób, chociaż dzieci wychowywały się i mieszkały w Wiedniu, to urodziły się na ojczystej ziemi, co zawsze było z dumą podkreślane.
Babcia przez całe swoje życie, tak jak to było wtedy w zwyczaju, zawodowo nie pracowała. Zajmowała się domem, mężem i dziećmi. Dbała o wychowanie dzieci w duchu patriotyzmu polskiego. W domu mówiło się tylko po polsku, cała rodzina należała do Związku Polaków Strzecha, od chwili jego powstania to jest od 1895 roku i brała czynny udział w jego działalności. Dzięki przynależności do Strzechy dzieci mogły uczęszczać bezpłatnie do szkoły polskiej a ponadto rok rocznie jedno z dzieci mogło wyjechać na miesięczne kolonie do Rudawy koło Krakowa oraz otrzymywano na Boże Narodzenie pomoc w postaci ciepłej odzieży. Dzieci chodziły do polskiej szkoły przez cztery lata. Życie babci nie było usłane różami; mąż nie zarabiał zbyt wiele jako urzędnik pocztowy niewysokiej rangi. Jednakże była to praca pewna i zapewniała emeryturę, oraz potem żonie rentę wdowią. --- Dziadkowie mieszkali w dwupokojowym mieszkaniu z kuchnią. Elektryczności wprawdzie jeszcze wtedy w ogóle nie było , lecz w ich mieszkaniu nie było również gazu. --- Mieszkała też z nimi siostra babci Marynia, która była krawcową, szyła po mieszkaniach zamożnych mieszczan polskich i niemieckich oraz arystokracji polskiej. Pracowała ciężko lecz pomagała siostrze w utrzymaniu domu. Babcia, z konieczności była bardzo oszczędna, wszystkie wydatki miała dokładnie zaplanowane a i tak nie mogła sobie pozwolić na żadne zbytki. Jednakże co roku jechała w lecie do swoich rodziców do Przemyśla, zabierając ze sobą jedno dziecko (drugie przebywało wtedy na koloniach ze Strzechą). --- Jej mąż w czasie wakacji pozostawał na ogół we Wiedniu. W Przeworsku był z żoną może ze dwa razy. Natomiast babcia w Przeworsku odżywała wśród swojej licznej rodziny, która witała ją zawsze z niezmienną radością. ---
Poza rodzicami babci, w Przemyślu mieszkał z rodziną brat Józef Gogojewicz – mistrz rzeźnicki posiadający własny warsztat wyrobów mięsnych oraz sklep mięsny. Powodziło mu się bardzo dobrze. -- Mieszkał tam również drugi brat -- Ignacy z żoną – był urzędnikiem podatkowym; a siostra Julia mieszkała z mężem Wincentym Graczem – urzędnikiem kolejowym oraz dwójką dzieci: Marianem i Dziunią. --- Przez jakiś czas mieszkali również w Przemyślu najmłodszy brat Staszek oraz siostra Karola Mirkiewicz. -- (Karola wraz z mężem wyjechała w 1906 roku do Chicago, a w 1909 ściągnęli do siebie do Chicago -- Staszka załatwiając mu pracę w tamtejszych dużych zakładach mięsnych). -- Tak więc pobyty babci w Przeworsku były dla niej oderwaniem się od ciężkiej wiedeńskiej egzystencji.
Dzieci podrastały. Po ukończeniu szkoły podstawowej córka przeszła do średniej szkoły pedagogicznej a syn do szkoły realnej a po czterech latach do szkoły handlowej. Dzieci ukończyły szkoły i zaczęły pracować. -- Wybuch pierwszej wojny światowej w 1914 roku pogmatwał również życie babci. –-- Syn Władysław został powołany do wojska i wyjechał z domu właściwie już na stałe; mąż jej Roman zmarł podczas wojny w 1916 roku. Córka pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej w Wiedniu. --- Babcię Katarzynę oraz ciocię Manię widziałam jeden raz w życiu, kiedy to przyjechały do Poznania w 1938 roku wraz z córkami Mani – moimi kuzynkami Melitą i Teresą. --- Babcia zmarła w dniu 3 czerwca 1954 roku w Wiedniu, w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat.
O dziadku (ze strony mojej Mamy) Andrzeju Sikorskim wiem jeszcze mniej niż o dziadku Romanie. Niestety nie zdążyłam się wiele dowiedzieć od Babci czy od Mamy jeszcze za ich życia. Nie bardzo się wtedy tym interesowałam. Nikłe wiadomości wyłuskuję z luźnych dawnych rozmów. Nie mam żadnych wspomnień pisanych na temat rodziców mojej mamy i w ogóle na temat jej rodziny. ---- Wprawdzie po wielu staraniach udało mi się uzyskać jakieś nikłe, wyrywkowe informacje, zawarte w starych księgach archiwalnych miasta Poznania, dotyczących spisów ludności i ksiąg meldunkowych. --- Dziadek Andrzej urodził się w Mosinie pod Poznaniem w dniu 11.11. 1860 roku. --- Około 1890 roku ożenił się z moją babcią Balbiną w Berlinie. --- Dziadkowie, wraz z dziećmi przyjechali z Berlina prawdopodobnie w 1908 roku – i zamieszkali najpierw na wsi w Tulcach koło Poznania, gdzie zakupili, niewielkie gospodarstwo rolne i prowadzili działalność rolniczą. --- Gospodarstwo zostało sprzedane już w 1911 roku a cała rodzina przeniosła się do samego miasta Poznania. --- Nie wiem czy i gdzie Dziadek zawodowo pracował po powrocie z Tulec ---- Mama wspominała, że zajmował się jakimiś niesprecyzowanymi badaniami – lecz chyba rodzina nie brała ich poważnie, bo po jego śmierci nikt się tym nie zajmował, nikt tego nie przechował i nie pozostał po tym żaden ślad. -- Zmarł 4 lutego 1921 roku w wieku sześćdziesięciu jeden lat.
Babcia ze strony mojej mamy, - Balbina urodziła się 23 marca 1865 roku w miejscowości Drzonek koło Śremu w województwie Poznańskim, jako córka kowala Franciszka Szatkowskiego. Z rodzicami mieszkała siedemnaście lat pomagając w gospodarstwie. -- Potem w 1882 roku opuściła rodzinną wioskę i wyjechała do Poznania --- Tam zarabiała na życie pracując w różnych rodzinach, prawdopodobnie jako pomoc domowa. ---- W wieku 22 lat, a dokładnie 25 grudnia 1887 roku urodziła swoje pierwsze dziecko – syna Albina Szatkowskiego. ---- W następnym roku wyjechała do Berlina. --- W jakiś czas potem wyszła za mąż za Andrzeja Sikorskiego. --- W 1891 roku sprowadziła do Berlina swego pierworodnego syna – Albina. --- Państwo Sikorscy mieli dość liczne potomstwo, (moja mama zawsze opowiadała, że była jedenastym dzieckiem), -- z których wiek niemowlęcy przeżyło tylko dwoje: syn Brunon urodzony 19.09. 1896 roku – mój wujek, oraz ostatnie dziecko, jedyna córka Marysia – urodzona 17.11.1899 roku -- moja mama. ------ Dzieci chodziły w Berlinie oczywiście do niemieckiej szkoły, w domu jednakże mówiło się wyłącznie po polsku, natomiast poza domem wszędzie po niemiecku, tak że dzieci mówiły jednym i drugim językiem właściwie od urodzenia.
Około 1908 roku postanowiono wyjechać z Berlina i powrócić w rodzinne strony. Pierwszym miejscem docelowym były Tulce – niewielka wieś koło Poznania (blisko 15 km). W Tulcach babcia zakupiła niewielkie gospodarstwo i zajęła się pracą na roli. W tej rodzinie głową domu i inicjatorką wszelkich poczynań była babcia. Ona potrafiła zapracować na życiowe potrzeby rodziny, ona kierowała zajęciami męża i dzieci.
Babcia przyjechała z Berlina do Tulec z mężem i dwójką młodszych dzieci. Najstarszy syn – Albin już się ożenił. --- Jego żona - Berta z domu Labudda, była z pochodzenia gdańszczanką – poznali się w Berlinie i tam nadal mieszkali. Albin pracował w kolejnictwie, a Berta zajmowała się domem i dziećmi. ----- Mieli trzech synów: najstarszego – Albisia, urodzonego 11.12.1910 roku, -- Zygmunta, urodzonego 21.11. 1911 roku i Leona, urodzonego 6.08.1914 roku. --- Rodzina utrzymywała ze sobą stały kontakt, nawzajem się odwiedzali a przez cały czas pobytu starszego syna z rodziną w Berlinie babcia starała się mu pomagać w miarę ich potrzeb, a swoich możliwości.
Pobyt w Tulcach trwał trzy lata. – Pomimo tego, że gospodarstwo prosperowało bardzo dobrze, Babcia zdecydowała się je sprzedać i przenieść się do Poznania, początkowo zamieszkała z rodziną na ulicy Chwiałkowskiego (Schweicerstrasse), a 6 kwietnia 1913 roku otworzyła na Rynku Sródeckim 1, sklep spożywczy oraz w tym samym domu zamieszkała. --
Do handlu miała prawdziwy talent, wszystko jej się udawało. Miała znajomości na wsi skąd też dostarczano do jej sklepu produkty żywnościowe do dalszej odsprzedaży. --- W czasie trwania pierwszej wojny światowej obowiązywały ograniczenia żywnościowe; wprowadzono kartki z bardzo małymi przydziałami żywności i najróżniejszymi innymi ograniczeniami, co wszystko podobno wpływało na coraz bardziej wzrastające dochody babci. -- Nadwyżki z zarobionych pieniędzy Babcia lokowała w nieruchomościach. --- W Starołęce przy ulicy Pochyłej 11 kupiła uroczy pięciopokojowy domek z ogródkiem dla syna Albina z rodziną, (którzy krótko po zakończeniu I wojny światowej wojnie opuścili Berlin i przyjechali na stałe do Poznania już w sierpniu 1919 roku. --- a do własnego domu w Starołęce wprowadzili się 22 stycznia 1920 roku). --- Pozostałe oszczędności babcia ulokowała w zakup placów budowlanych, z późniejszym przeznaczeniem dla młodszych dzieci. -- -- W styczniu 1921 roku, babcia wydzierżawiła sklep na Śródce i przeprowadziła się z rodziną do trzypokojowego mieszkania przy ul. Grochowe Łąki 3. ---- Syn Brunon, był już wtedy urzędnikiem Banku Ziemstwa Kredytowego oraz studiował zaocznie na wydziale prawa i ekonomii na Uniwersytecie Poznańskim. Natomiast córka - Maria, podjęła pracę w dziale księgowości w Banku Ubezpieczeń przy ul. Kantaka, gdzie pracowała do dnia ślubu -- to jest do dnia 21 listopada 1922 roku, kiedy to wyszła za mąż za Władysława Tryniaka – mojego tatę. -- Rodzina mieszkała nadal razem.-- Z synem Brunonem, Babcia rozstała dopiero w 1936 roku po jego ślubie z Zofią z domu Żytowiecką. --- Z rodziną córki mieszkała do dnia swojej śmierci tj. do 29 stycznia 1950 roku.

1.2. Rodzice

Najwięcej wiem o tacie, który będąc już na emeryturze wziął się za pisanie wspomnień, gorąco do tego namawiany przez rodzinę i znajomych. Niestety jego opowieść kończy się na 1939 roku, tuż przed rozpoczęciem drugiej wojny światowej. ---Początkowo myślałam, że będę umiała ją uzupełnić, ale pomimo tego, że miałam już wtedy jedenaście lat to okazało się po bliższym zastanowieniu się, że niewiele wiem -- i to nie tylko o pracy ojca, ale w ogóle wiem bardzo mało o całej mojej rodzinie. Ale to się okazało dopiero później, gdy zaczynałam szperać w dostępnych mi materiałach, bo moja pamięć nastawiona była na zupełnie inne wspomnienia.--
Mój ojciec był nadzwyczajnym człowiekiem. Był nad wyraz solidny i pracowity, miał doskonały zmysł organizacyjny, talent w kierowaniu pracą ludzi, rzeczowe podejście do wszelkich zamierzeń i działań. Wydaje mi się, że był bardzo zdolny a ponadto do wszelkich postawionych przed nim zadań, niezależnie od okoliczności, podchodził z jednakowym profesjonalizmem. Znał się na wielu rzeczach, ale wszystko co robił było poparte solidnym przygotowaniem zawodowym i naukowym. Władał biegle czterema językami (polskim, niemieckim, francuskim i włoskim), był fachowcem na międzynarodową skalę w zakresie transportu lądowego (drogowego i kolejowego) rzecznego i morskiego. -- Był ceniony i szanowany zarówno przez swoich zwierzchników jak i podległych mu pracowników. --- Pomijając to, że był bardzo przystojnym mężczyzną, miał zdecydowany talent narracyjny i niezależnie od tego o czym opowiadał, wszyscy słuchali go z zachwytem. Ponadto nie pamiętam aby się kiedykolwiek spóźnił, nie pamiętam aby kiedykolwiek nie dotrzymał słowa, jak również nie pamiętam aby z czymkolwiek kręcił. -- Chociaż grono ludzi, którzy nas otaczali również zasługiwało na najwyższy podziw i szacunek -- myślę, że przyciągał ich jak magnez charakter mojego ojca, lecz wydajemy mi się również, że ludzie wtedy byli zupełnie inni jak dzisiaj, zwłaszcza ci ze wschodnich rubieży Polski. --- Jednak jeżeli zdecydowałam się na pisanie tych wspomnień o mojej rodzinie to przede wszystkim ze względu na mojego tatę, bo nie chciałabym by pamięć o nim znikła bez śladu. --- Jak był zafascynowany swoją pracą zawodową można wywnioskować z jego wspomnień, w których tak szczegółowo opisuje swoje poczynania sprzed lat (prawie pięćdziesięciu) i przygotowania do każdego przedsięwzięcia. ---- Szkoda, że nie zdążył napisać zbyt wiele. Chociaż te lata co opisał -- to były najlepsze lata jego życia; -- pomijając lata młodości, (które są zawsze najwspanialsze, zwłaszcza we wspomnieniach) --- było to: -- doskonalenie się w wybranym zawodzie, --- pozytywna ocena jego pracy, --- awansowanie --- i wspaniałe perspektywy na przyszłość. --- Te perspektywy niestety zniknęły wraz z wybuchem drugiej wojny światowej, --- niestety zniknęły na zawsze i zaczął się jak gdyby drugi tom życia taty, zupełnie odmienny od poprzedniego, --- obfitujący w same troski, zaprawione niesprawiedliwością i goryczą. ---- Przeżycia mojego ojca wprawdzie bardzo dramatyczne, bo w większości związane z zawieruchą wojenną dwóch wojen światowych, nie są czymś odosobnionym w naszym kraju, --- jednakże zawsze najbardziej bolą nas nasze własne cierpienia. ---
Mój tato we wrześniu 1939 roku przeszedł dramatyczną ucieczkę z Poznania do Wilna. -- W kwietniu 1944 roku został aresztowany przez Gestapo w Białymstoku (podczas podróży służbowej). -- Zwolniony po trzech miesiącach, udał się do Warszawy, bo od rodziny dzieliła go już linia frontu. --- Przeżył powstanie Warszawskie w sierpniu 1944, ---- potem został osadzony w obozie koncentracyjnym, z którego został uwolniony, (w bardzo złym stanie zdrowia) przez wojsko radzieckie w maju 1945 roku. ---- Po kilkuletnich próbach dostosowania się do nowych warunków życia w Polsce, oraz warunków pracy w swoim zawodzie, został w 1953 roku zwolniony z pracy, na pięć lat przed wiekiem emerytalnym. -- tato umarł w Wielki Czwartek -ósmego kwietnia 1982 roku.

1.2.1. Wspomnienia mojego Ojca

Korzystając z posiadanych materiałów przytoczę obszerne wyjątki ze wspomnień mojego ojca.
Tak opisał mój ojciec czterdzieści sześć lat swojego życia:

Należę do pokolenia Polaków urodzonych w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku. --- Wydarzenia i przemiany polityczne pierwszej połowy dwudziestego wieku, o które ocierałem się w dramatycznych okolicznościach przeznaczały mnie właściwie bądź na bohatera mającego zginąć na polu chwały w czasie pierwszej wojny światowej lub jako ofiarę oprawców hitlerowskich nie dożyć końca drugiej wojny światowej. -- Jeżeli mimo to poza raną postrzałową w nogę w lipcu 1915 roku podczas ciężkich walk pod Sokalem nad rzeką Bug na froncie wschodnim, wyszedłem z licznych opresji cało a i z nienajgorszym zdrowiem, zawdzięczam to dużemu szczęściu osobistemu i działaniu jak gdyby szóstego zmysłu, który wyprowadzał mnie zawsze szczęśliwie z różnych niebezpiecznych sytuacji. -- Poza tym dzięki jakimś zaletom osobistym mogłem zawsze liczyć na życzliwość osób wywierających wpływ na moje życie osobiste i zawodowe. Do napisania tych wspomnień u schyłku mojego życia (kilka miesięcy temu skończyłem 85 lat) skłoniło mnie przeczytanie kilku książek opisujących częściowo dramatyczne wydarzenia w okresie pierwszej i drugiej wojny światowej, w których brałem udział. ---- Oto kolejność faktów mojego życiorysu:

Wiedeń 1893 do 1914.
Urodziłem się 17 kwietnia 1893 roku w Przeworsku. Jeszcze nie byłem na świecie a już brałem udział w pierwszej przygodzie życiowej. Tak się złożyło, że moja matka, wielka polska patriotka, musiała po zamążpójściu opuścić swoje strony rodzinne i udać się z mężem do Wiednia, gdzie znalazła się, według jej mniemania w otoczeniu wrogim, przeważnie rodzin niemieckich mieszkających wraz z nią w trzypiętrowej kamienicy na Straussgasse 4 w 20 dzielnicy Wiednia – Brigittenau. Z czasem początkowa rezerwa sąsiadów zmieniła się w życzliwość i sympatię, tym bardziej, że wśród sąsiadów były również rodziny czeskie, z którymi matka używając języka polskiego mogła się zupełnie dobrze porozumieć. ---- Matka, będąc w ciąży obawiając się urodzić dziecko w Wiedniu pojechała do rodziców do Przeworska i tam się urodziłem, podobnie jak trzy lata wcześniej, moja siostra Marianna Bronisława. I w ten sposób, mimo, że urodzeni na ziemi ojczystej wychowywaliśmy się z siostrą od maleńkości wśród dzieci wiedeńskich, mieszkających w tej samej kamienicy na Straussgasse 4. --- W domu mówiliśmy z rodzicami po polsku a na ulicy z dziećmi sąsiadów szwargotaliśmy po wiedeńsku jak byśmy innym językiem nigdy nie rozmawiali. Często wracając z zabawy do domu mówiliśmy z siostrą po wiedeńsku, czego ani ojciec (który jako długoletni wojskowy znał dobrze język niemiecki literacki) a tym mniej matka mogli nas rozumieć. Przypominam sobie wielokrotne przerażenie matki, że jej dzieci wychowują się tutaj na Szwabów.
W Wiedniu powstał w 1895 roku Związek Polaków –Strzecha-. Rodzice moi należeli do pierwszych członków Strzechy i w miarę możliwości uczęszczali na wieczorki towarzyskie odbywające się w soboty w godzinach wieczornych i trwały do późnych godzin nocnych. ---- Matka zabierała od czasu do czasu siostrę i mnie na wieczorki towarzyskie do Strzechy, na których przeważnie się wynudziłem, a w drodze powrotnej do domu – dla braku nocnej komunikacji tramwajowej – porządnie się wymęczyłem. Lokal Strzechy był wówczas na Landstrasse w trzeciej dzielnicy, a stamtąd maszerowaliśmy do domu dobre półtorej godziny.
Razem z nami na Straussgasse mieszkała siostra mamy – ciocia Marynia z zawodu krawcowa, która zdołała sobie wyrobić w Wiedniu liczną klientelę, a wychodząc rano do pracy, wracała do domu późnym wieczorem. Nasze mieszkanie wiedeńskie było w ten sposób mocno zagęszczone co szczególnie odczuliśmy wchodząc w okres młodzieżowy. Ciocia Marynia była jednak bardzo sympatyczna, zawsze przynosiła nam jakieś łakocie no i ciekawe wieści z innego świata. Ciocia miała klientelę polską ze sfer zamożnego mieszczaństwa niemieckiego i polskiego a nawet arystokracji. Najlepszą klientką była pani Rosenstock von Rostocka, żona właściciela ogromnych dóbr ziemskich we wschodniej Galicji gdzieś w okolicy Tarnopola. Panstwo Rosenstockowie mieszkali niedaleko parlamentu i ratusza w wytwornej pierwszej dzielnicy Wiednia -Innere Stadt-. Byłem tam dwa razy z matką, z którą ciotka umówiła się abyśmy przyszli w godzinach popołudniowych gdy ona kończy pracę. -- Państwo Rosenstockowie zajmowali luksusowe 10-pokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze (służba: lokaj, kucharka i dwie pokojówki). Pani baronowa była bardzo uprzejma, częstowała mnie owocami i czekoladkami, ale największe wrażenie zrobiło na mnie światło gazowe w mieszkaniu. --- Było to na początku dwudziestego wieku. Miałem wówczas siedem lub osiem lat. --- W dzielnicach peryferyjnych miasta, tam gdzie my mieszkaliśmy, światło gazowe zainstalowane było tylko do oświetlenia ulic. -- Codziennie wieczorem pojawiał się tak zwany zapalacz lamp, zaopatrzony w pręt długości 2 do 3 metrów z urządzeniem umożliwiającym zapalanie lamp gazowych. W godzinach rannych następnego dnia , ten sam pracownik zarządu dzielnicowego, gasił poszczególne lampy swego rejonu. --- My mieliśmy w mieszkaniu tylko lampy naftowe. – Dla otrzymania dobrego światła trzeba było dokładnie przyciąć knot, potem go podkręcić do odpowiedniej wysokości i po założeniu szklanego klosza otrzymywało się zupełnie niezłe oświetlenie.
Dzięki przynależności rodziców do Strzechy mogliśmy uczęszczać bezpłatnie do polskiej szkoły (do której chodziliśmy z siostrą przez cztery lata). Uczęszczanie do niej było dla nas jednak bardzo męczące. Przede wszystkim musieliśmy chodzić codziennie do niemieckiej szkoły powszechnej (Volksschule) oddalonej od naszego mieszkania około 3 minut drogi. Natomiast do szkoły polskiej musieliśmy maszerować przynajmniej godzinę. Korzystanie z komunikacji tramwajowej się nie opłacało, bo droga do najbliższego przystanku wynosiła przynajmniej jeden kilometr. Do szkoły polskiej chodziliśmy dwa razy w tygodniu – w środy i soboty w godzinach popołudniowych. Przez cały okres szkolny nie miałem czasu na zabawę. Szczególnie na wiosną i w lecie, idąc przez Augarten, ogromny park około 100 ha, buntowałem się widząc innych chłopców kopiących piłkę, a ja mocno trzymany przez siostrę za rękę musiałem chodzić do szkoły. ---- Uchowało mi się jedno świadectwo ze szkoły polskiej. Uczęszczałem wtedy, w roku szkolnym 1904/5 do klasy czwartej oddziału pierwszego. Na świadectwie figurują następujące przedmioty: obyczaje, pilność, postęp w czytaniu, opowiadanie, gramatyka, wygłaszanie, pisownia, styl i porządek wewnętrzny. --- Jak wiosna i lato wpływały na postępy w nauce świadczy fakt, że od września do marca miałem same jedynki i dwójki, a od marca do lipca była tylko jedna jedynka a poza tym same trójki (wówczas najlepszym stopniem była jedynka, a najgorszym – piątka). ---- Nauka w szkole polskiej dla mnie i dla mojej siostry skończyła się w roku szkolnym 1904/5, ponieważ w następnym roku przechodziliśmy do szkoły średniej; moja siostra do średniej szkoły pedagogicznej a ja do szkoły realnej pod nazwą –K.K. Franz Joseph Realschule-, położonej przy Unterbergergasse oddalonej około 150 metrów od naszego domu i nie było czasu na kontynuowanie nauki w dwóch szkołach. ---- Do szkoły realnej chodziłem przez cztery lata, przechodząc następnie do szkoły handlowej, którą ukończyłem w 1910 roku.
Zaraz po ukończeniu szkoły handlowej rozpocząłem pracę zawodową. ---- W Wiedniu był wtedy taki zwyczaj, że właściciele przedsiębiorstw handlowych wybierali absolwentów szkoły posiadających dobre referencje i angażowali tych młodych i chętnych do pracy ludzi jako tanią siłę roboczą. --- Mój przyszły szef pan Otto Ender zaproponował pracę mnie i mojemu koledze Alojzemu Rikkerowi, z tym że w przeciągu roku mieliśmy zapoznać się z czynnościami poszczególnych wydziałów przedsiębiorstwa. Zgodziliśmy się chętnie gdyż wynagrodzenie nasze wynosić miało w pierwszym roku 100 koron miesięcznie a w następnym – zależnie od naszej przydatności – co najmniej 120 koron. ---- Dla młodego człowieka była to niezła pensja biorąc pod uwagę ówczesną siłę kupna waluty austriackiej, mającej przed pierwszą wojną światową pełne pokrycie w złocie. ---- Na banknotach austriackich umieszczona była klauzula, że Narodowy Bank Państwowy wypłaci właścicielowi banknotu na jego żądanie, każdej chwili równowartość w monetach obiegowych. --- Przypominam sobie kilkakrotnie niezadowolenie mojego ojca z powodu otrzymania pensji w monetach złotych, które mu w pugilaresie ciążyły.
Mój szef był właścicielem firmy pod nazwą – Englisch – Amerikanische Gummiwarenhandlung en Gros und en Detail z siedzibą Wien I Herrengasse 3. --- Był to wytworny sklep detaliczny artykułów gumowych działów technicznego, sanitarnego, zabawkarskiego, obuwia i garderoby gumowej i wszelkich drobiazgów wchodzących w branżę wyrobów gumowych. --- Pan Ender posiadał generalne przedstawicielstwo dużych gumowych zakładów w Wimpassing koło Wiener Neustadt, w Hanowerze, Linden i w Hamburgu. Przedstawicielstwo to nakładało na pana Endera obowiązek utrzymywania stałych kontaktów z dotychczasowymi klientami i pozyskiwania nowych. W tym celu utrzymywał on zespół przedstawicieli będących stale w podróżach i odwiedzających klientów we wszystkich krajach państwa austriackiego, liczącego wówczas około 55 milionów mieszkańców (obecnie 7,5 miliona). --- Najlepsze rezultaty z podróży miał jednak szef, który był w miesiącu około trzy tygodnie w podróży i umiał zawsze nakłonić klienta do udzielenia mu zlecenia na dobrych dla firmy warunkach. Pan Ender był bardzo przystojnym mężczyzną w wieku około 35 lat i w roku 1910 – jeszcze kawalerem. Objeżdżał on Dolną i Górną Austrię, Styrię, Karyntię, Salzburg, Tyrol, Czechosłowację i Morawię oraz w Galicji Kraków, Przemyśl i Lwów. --- Gdy dowiedział się, że jestem Polakiem i znam język polski polecił mi rozmówić się z klientem polskim w Krakowie, który nas odwiedził w 1911 roku. Wymieniony klient korespondował odtąd z nami w języku polskim i w ten sposób przysporzył mi sporo dodatkowej pracy, musiałem bowiem również po polsku odpowiadać.
Korespondencja handlowa przed pierwszą wojną światową zawierała poza rzeczowym ujęciem spraw handlowych, szereg frazesów grzecznościowych, szczególnie na początku i zakończeniu listu, czego musiałem się jeszcze douczyć. Pan Ender był oczywiście zadowolony z możliwości prowadzenia z klientami z Galicji korespondencji w języku polskim. Była mowa również o tym, aby mnie, po całkowitym zapoznaniu się z branżą wyrobów gumowych i po odbyciu krótkiej praktyki w fabryce w Wimpassing, wysyłać jako przedstawiciela firmy do klientów galicyjskich. Jednakże najpierw pracowałem w biurze w dziale księgowości i korespondencji.
W biurze pracowało nas osiem osób. Kierownikiem biura i prokurentem był pan Windschek, zdaje się osoba zaufana zakładów Wimpassing, które udzielało nam poważnych kredytów. My ze swej strony kredytowaliśmy licznym klientom na przeciąg dwóch do trzech miesięcy, co było poważnym atutem w pozyskaniu zleceń. Klientom płacącym rachunki po upływie 8 dni udzielaliśmy 3 do 5 % obniżki.
Razem ze mną pracował w biurze mój kolega szkolny Alojzy Rikker, mieszkający również w dzielnicy Brigittenau i razem chodziliśmy do pracy i z powrotem do domu. Stosunek przyjacielski z Rikkerem był bardzo serdeczny i przyjaźń ta prawie siedemdziesięcioletnia trwa do dziś, pomimo odległości jaka nas dzieli (ja mieszkam od 1920 roku w Poznaniu a on stale w Wiedniu), wymieniamy jeszcze kilka obszernych listów rocznie.
Siedziba przedsiębiorstwa na Heerrengasse była w samym centrum miasta. Sto metrów od nas znajdował się Hofburg – pałac cesarza Franciszka Józefa i codziennie mogliśmy podziwiać w czasie przerwy obiadowej zmianę warty mającej bardzo uroczysty charakter, z kapelą pułkową i kompanią honorową. ---- Przerwa obiadowa trwała dwie godziny od dwunastej do czternastej. Nie opłacało nam się odbywać tak dalekiej drogi do domu i tak samo nie opłacało się korzystać z okrężnej komunikacji tramwajowej. W biurze jedliśmy obfite drugie śniadanie z herbatą lub kawą, czasami były także bardzo smaczne parówki tzw. Wiener Wurstchen. W czasie przerwy obiadowej wychodziliśmy na miasto zwiedzając wspaniałe zabytki historyczne położone w śródmieściu niedaleko biura, jak przede wszystkim wspaniały Hofburg, katedrę św. Stefana, kościoły św. Piotra i Michała, kryptę kapucynów, gdzie spoczywają prochy rodziny Habsburgów, wytworną Karnterstrasse i Graben z luksusowymi sklepami. --- Mimo gęstej zabudowy Innere Stadt w pobliżu Hofburgu było dużo zieleni jak: duży Volksgarten i nie mniejszy park przy ratuszu – gmachu o pięknej architekturze gotyckiej. W soboty praca w biurze trwała tylko do godziny szesnastej. W niedzielę zależnie od pogody i pory roku wybieraliśmy się z Rikkerem i z innymi kolegami bądź na wycieczki za miasto bądź do Prateru, z jego licznymi atrakcjami jak Riesenrad, różne kolejki górskie, lokale taneczne i trzy duże kawiarnie przy Haauptallee, gdzie koncertowały przewaznie kapele wojskowe. -- Na wycieczki wybieraliśmy się do pięknie położonych okolic Wiednia: do lasku wiedeńskiego, na Kahlenberg, gdzie znajduje się polski kościółek Sobieskiego, Leopoldsberg lub Hermanskogel. ---- Komunikacja była wygodna i tania. Bilet tramwajowy do peryferii miasta kosztował 20 halerzy, tak samo Stadtbahnem, koleją parową z trasą częściowo pod ziemią lub nad ziemią. --- Wyjeżdżając za miasto zaspakajałem głód przestrzeni, który odzywał się zawsze gdy patrzyłem przez okna naszego mieszkania, gdzie po drugiej stronie ulicy znajdowały się obszerne i niskie zabudowania fabryczne zakładów samochodowych Bussinga, a za fabryką był jeszcze Volkerplatz, a za nim w kierunku lasku wiedeńskiego widoczna była zabudowa przedmieść wiedeńskich. --- W ten sposób widok z naszego mieszkania obejmował po lewej stronie Dunaju góry lasku wiedeńskiego (Kahlenberg, Leopodsber i Hermanskogel) a po prawej stronie Bisamberg. W piękne zimowe lub letnie dni mimo odległości co najmniej 10 kilometrów w linii prostej mogłem przez lornetkę wyraźnie odróżnić budynki na wymienionych górach. --- Głód przestrzeni wzmagał się też widokiem na ożywiony ruch pociągów towarowo osobowych kolei północno-zachodniej (Nordwesstbahn), której trasy prowadziły wzdłuż Nordwestbahnstrasse widocznej na wiele kilometrów na prawo od naszego mieszkania. Nie wyobrażałem sobie wtedy, że głód przestrzeni zostanie niebawem zaspokojony wydarzeniami wojennymi, a po wojnie koniecznością zmiany pracy zawodowej.
Na Herrengasse pracowaliśmy tylko dziesięć miesięcy. Pan Ender zdecydował się na likwidację handlu detalicznego i to z uwagi na wygórowane opłaty czynszu luksusowego lokalu, oraz konkurencji dużego sklepu Reithofera (fabryki gumowej w Wiedniu) położonego również na Herrengasse niedaleko nas. --- Przeprowadziliśmy się więc na ulicę Salzgries 7, do tej części Innere Stadt niedaleko giełdy pieniężnej (Borse) gdzie ulokowały się duże składnice handlu hurtowego. Najwięcej było składnic hurtowych zakładów tekstylnych północnych Czech. --- Pan Ender wynajął obszerne składnice około 300 metrów kwadratowych powierzchni użytkowej dla towarów gumowych, prócz tego trzy pomieszczenia biurowe oraz mały gabinet dla siebie. Na Salzgries pracowałem ponad trzy lata – do sierpnia 1914 roku to jest do wybuchu pierwszej wojny światowej, kiedy zostałem powołany do służby wojskowej.
Życie w Wiedniu do wybuchu pierwszej wojny światowej, było dla młodego pracującego człowieka bardzo przyjemne. -- Pieniądzy zawsze miałem pod dostatkiem. Matce oddawałem z mojej pensji 40 do 50 koron miesięcznie zostawiając sobie na osobiste potrzeby około 80 koron. Jak na owe czasy wysokiej siły kupna waluty austriackiej była to dla mnie suma poważna. -- Każdego miesiąca odkładałem jeszcze 20 d0 30 koron na książeczkę oszczędnościową w Sparkasse der Gemeinde Wien. -- Niestety po zakończeniu wojny przegranej przez Austrię, przedwojenne oszczędności bankowe nie przedstawiały żadnej wartości (jeszcze dziś posiadam moją książeczkę oszczędnościowa wykazującą na moje dobro kwotę 920 koron). -----
Wiedeń sprzed pierwszej wojny światowej słynął z dużego dorobku życia kulturalnego. Opera wiedeńska (Hofoper) zajmowała drugie lub trzecie miejsce na świecie. Było szereg teatrów dramatycznych z Burgteatrem na czele. Codziennie odbywały się koncerty w Musikvereinshausie a znane orkiestry Wiener Philharmoniker i Wiener Symponiker wyjeżdżały na koncerty gościnne do krajów europejskich i zamorskich. ---
Mój przyjaciel Alojzy Rikker, poza pracą u Endera, grał jeszcze na skrzypcach przygotowując się w roku 1914 do zdania egzaminu do konserwatorium. Kiedykolwiek do niego przychodziłem ćwiczył pieśni cygańskie Sarsatiego, które miał zagrać na egzaminie.
Do opery uczęszczaliśmy 10 do 15 razy w roku. Kupowaliśmy zawsze najtańsze miejsca stojące. -- Na czwartym piętrze miejsce stojące kosztowało 80 halerzy, a przy występach gościnnych artystów o światowej sławie były pięciokrotnie wyższe to jest 4 korony. --- W roku 1913 wybraliśmy się z Rikkerem do opery na Rigoletto z Caruzem w roli księcia. ---Enrico Caruzo przyjeżdżał w owym czasie zawsze na początku sezonu we wrześniu do Wiednia występując trzy razy w przeciągu tygodnia otrzymując za każdy występ piętnaście tysięcy franków szwajcarskich. Tak wysoka gaża była powodem pięciokrotnej podwyżki cen biletów wstępu.
W kwietniu 1914 roku po ukończeniu 21 roku życia otrzymałam wezwanie do stawienia się przed komisją wojskową dla oceny mojej zdolności do służby wojskowej. Nie musiałem zrobić dość dobrego wrażenia na członkach komisji, która orzekła, że mam się stawić ponownie za rok to jest w 1915 roku. Niestety dwa miesiące później nastąpił dramatyczny wypadek w Sarajewie – zamordowanie arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i jego małżonki – co spowodowało powstanie stanu napięcia politycznego w zainteresowanych państwach europejskich.--- Mimo zapewnień pokojowych następowały gwałtowne przygotowania wojenne ze strony Niemiec, Austrii, Francji, Anglii i Rosji Carskiej. --- Złym duchem i głównym prowodyrem wojennym był niewątpliwie cesarz Niemiec Wilhelm II. --- Jego wypowiedzi w parlamencie, że – Niemcy stać będą wiernie u boku austriackiego sprzymierzeńca – dodawały odwagi politycznym i wojskowym kołom wojennym Wiednia i w rezultacie doprowadziły na początku sierpnia 1914 roku do wypowiedzenia wojny: Austrii przeciw Serbii, -- Niemiec przeciw Francji, Anglii i Rosji -- oraz Rosji przeciwko Austrii.--- Pierwsza wojna światowa stała się faktem. Jak mało orientowali się przywódcy o rozmiarach i okresie trwania wojny była pocieszająca wypowiedź Wilhelma II do armii wyruszającej na front: - dzieci, na Boże Narodzenie jesteście znów w domu. -- Austria ogłosiła powszechną mobilizację. We Wiedniu zamarło życie gospodarcze. Byli aktywni wojskowi musieli w przeciągu krótkiego czasu zgłaszać się w swoich macierzystych pułkach; formowano z nich szybko formacje frontowe i codziennie odjeżdżały bataliony piechoty oraz oddziały artyleryjskie na front rosyjski i serbski zawsze na czele z kapelą wojskową, która grywając marsze dodawała żołnierzom animuszu. Prasa wiedeńska będąca pod cenzurą nie mogła oczywiście krytykować odnośnych posunięć rządowych i władz wojskowych. -- Cesarz Franciszek Józef – wówczas 84 letni staruszek ulegał politykom i wojskowym dążącym do wojny.

Służba wojskowa i frontowa w armii austriackiej od sierpnia 1914 roku do października 1918 roku
W pierwszych dniach sierpnia 1914 roku otrzymałem wezwanie do służby wojskowej. Odnośna komisja poborowa nie bawiła się już w specjalne badania lekarskie, lecz po pobieżnych oględzinach wydawała orzeczenie o zdolności wezwanego do służby wojskowej i frontowej. --- Jako obywatel miasta Wiednia zostałem przydzielony do gwardyjskiego pułku piechoty stolicy (Hoch- und Deutschmeister nr 4) w koszarach tzw. Rennwegkaserne. --- Przeprowadzono z nami natychmiast intensywne ćwiczenia mające nas przysposobić do służby frontowej.-- Praca w koszarach i na placu ćwiczeń odbywała się w warunkach raczej znośnych. Nie znany był dryl pruski. --- Z końcem grudnia 1914 roku szkolenie frontowe było zakończone i na początku stycznia zostałem przydzielony do batalionu marszowego mającego uzupełnić stan osobowy pułku na froncie. Po otrzymaniu nowych mundurów i kompletnego wyposażenia frontowego wyruszyliśmy na czele z orkiestrą wojskową na dworzec północny. Na dworcu pożegnałem się z rodzicami, siostrą, oraz moją dziewczyną – Anią Worel , z którą od kilku miesięcy chodziłem. --- Wiedeński pułk piechoty zajmował pozycje okopowe nad rzeką Nidą w województwie Kieleckim. Pułk zajmował solidnie rozbudowane okopy oddalone około 500 metrów od rzeki. Służba polegała na nocnym patrolowaniu przedpola od okopów aż do rzeki. ---- Dla mnie jako śpiocha służba nocna od zmierzchu do godziny 21-ej, następnie trzy godziny snu i znowu trzy godziny patrolowania do trzeciej rano, była bardzo męcząca. Wtedy postanowiłem, w przypadku szczęśliwego powrotu do domu nie zarywać nigdy nocy i w pełni korzystać z dobrodziejstwa zdrowego snu. (Mogę powiedzieć, że przyrzeczenia tego dotrzymałem i później w warunkach pokojowych będąc z żoną na zabawie nalegałem wbrew protestom przyjaciół i żony, żeby około godziny 24-ej zakończyć zabawę i udać się na odpoczynek).
Nad rzeką Nidą na froncie, na ogół spokojnym byliśmy do 10 maja 1915 roku. Wtedy Rosjanie zaczęli się wycofywać na północ będąc do tego zmuszeni na skutek przełamania frontu w Galicji między Tarnowem a Gorlicami. Bez przeszkód przekroczyliśmy rzekę Nidę posuwając się ostrożnie naprzód. Wtedy doznałem pierwszej przygody wojennej. Znając dobrze język polski zostałem przydzielony do oddziału zwiadowczego. Maszerowaliśmy oddaleni około kilometra przed pułkiem ostrożnie lasami w kierunku na Ostrowiec Świętokrzyski, do którego dotarliśmy około godziny 14-ej. W mieście był spokój, ludność cywilna poruszała się swobodnie po ulicach, sklepy były otwarte. Zapytałem się przechodnia czy są w mieście Rosjanie, otrzymałem odpowiedź, że trzy godziny temu ostatni patrol kozacki opuścił miasto. Byłem zdziwiony dobrym zaopatrzeniem sklepów żywnościowych. Nabyłem bochenek pszennego chleba oraz pół kilo dobrej kiełbasy bez kartek żywnościowych, które w Austrii i na ziemiach przez nią okupowanych dawno zaprowadzono. W Ostrowcu byliśmy dwa – trzy dni. ---- Posuwaliśmy się dalej powoli na północ, aż natrafiliśmy na opór nieprzyjaciela. Wtedy znów ustalił się front. Wybudowaliśmy solidne okopy, co tez uczynili Rosjanie. Wymiana ognia była raczej słaba. Wróg jednak czujnie obserwował nasze stanowiska i miał dobrze ukrytych swoich snajperów, o czym mieliśmy się niebawem przekonać. --- W naszym plutonie znajdował się nałogowy palacz tytoniu sympatyczny wiedeńczyk -- Braun. Brak papierosów spowodował zdenerwowanie wielu palaczy. To też gdy Braun powiedział kolegom, że papierosy można otrzymać u podoficera zaopatrzeniowego urzędującego za lasem oddalonym od naszych okopów około 50 metrów i on zobowiązuje się tam przebiec i pobrać papierosy dla całego naszego plutonu, wszyscy palacze bardzo go do tego zachęcali. -- Niestety wyprawa się nie udała. Braun wyskoczywszy z okopów nie zdążył dobiec do lasu, kiedy padł strzał. Został ugodzony w głowę ginąc na miejscu. -- Dopiero w nocy mogliśmy zabrać ciało i go pochować. (od tej chwili postanowiłem nigdy nie palić papierosów). ---
Jak już wspomniałem front był na ogół spokojny. Od czasu do czasu była wymiana ognia broni małokalibrowej. Artyleria nie odzywała się wcale. Około połowy lipca wycofano nas nagle z frontu, skierowano do najbliższej stacji kolejowej, załadowano do wagonów i przewieziono nas w przeciągu dwóch dni do Lwowa. Ze Lwowa prawie bez odpoczynku w marszach około 60 do 70 km dziennie zbliżaliśmy się do Sokoła nad Bugiem, gdzie toczyły się walki i Rosjanom udało się przerwać front niemiecko – austriacki. --- Do walki włączyliśmy się około 20 lipca w godzinach wieczornych. Mieliśmy nacierać na umocnione pozycje rosyjskie. Z obu stron był silny ostrzał artyleryjski. W pobliżu nas pękały granaty i szrapnele. Nagle uczułem silny ból w lewej nodze oraz w lewej ręce powyżej nadgarstka.. Nie mogłem się poruszać, leżałem w polu około dwóch godzin i kiedy już było ciemno zacząłem wzywać pomocy, aż znaleźli mnie sanitariusze szukający rannych żołnierzy. Zostałem przeniesiony na noszach do najbliższego punktu opatrunkowego, gdzie młody lekarz wyciągnął z rannej nogi odłamek pocisku granatu. Operacja odbyła się bez zastosowania środków znieczulających, odczuwałem piekielny ból. Rana na przedramieniu była lekka i po oczyszczeniu została zabandażowana.
Z frontowego punktu sanitarnego przewieziono rannych samochodami ciężarowymi do najbliższej stacji kolejowej skąd pociągiem sanitarnym do miasta Kaschau (Koszyce) i umieszczono w szpitalu wojskowym. Niezwłocznie zawiadomiłem moich bliskich w Wiedniu skąd otrzymałem wiadomość, która mnie mocno poruszyła, że arcyksiężniczka Maria Józefa, matka następcy tronu Karola przeznaczyła część swego pałacu położonego w Augartenie na szpital dla rannych żołnierzy. Myśmy mieszkali na Straussgasse około 50 metrów od Augartenu, więc nie namyślając się długo napisałem list do Jej Cesarskiej Wysokości z prośbą o umieszczenie mnie w jej szpitalu, abym – jak zaznaczyłem w piśmie – przed powtórnym wyjazdem na front, mógł się jeszcze zobaczyć z rodziną i z narzeczoną. I udało się. Kilka dni później nadszedł telegram z kancelarii arcyksiężniczki, by mnie najbliższym pociągiem sanitarnym wysłano do Wiednia i podano telegraficznie datę jego przybycia na dworzec wschodni.
Do Wiednia przybyłem w połowie sierpnia i po około trzy miesięcznym pobycie w szpitalu w Augartenie i całkowitym wyleczeniu nie zostałem wysłany na front, lecz do mojego pułku macierzystego do koszar na Landstrasse. I tu również okazało się, że opatrzność czuwała nade mną. Najpierw otrzymałem dwu tygodniowy urlop a po powrocie do koszar zostałem jako tłumacz języka polskiego oddelegowany do Landsturmbezirkskomando nr 3 do Gracu w Styrii. ---- Fakt ten wpłynął na całkowitą zmianę w moim życiu, ponieważ ochronił mnie od służby frontowej na okres prawie dwu i pół roku. --- Zastanawiałem się dlaczego w Grazu był potrzebny tłumacz języka polskiego. -- Okazało się, że przebywało tam kilkaset polskich rekrutów przybyłych z Galicji, którzy po odbyciu koniecznych ćwiczeń odchodzili na front włoski. -- Podobno w Galicji sporo rekrutów zaciągniętych do wojska dezerterowało, co w Styrii, kraju rdzennie niemieckim, dla większości Polaków nie znających języka niemieckiego, było prawie niemożliwe. Moje zadanie jako tłumacza polegało na tłumaczeniu rozkazów na język polski, utrzymywanie kontaktów z rodakami w Galicji i przekazywanie ich życzeń do dowództwa kompanii. -- Przypominam sobie jak raz musiałem tłumaczyć (było to latem 1917 roku) rozkaz cesarza Karola o sytuacji wojennej , do żołnierzy będących w kraju i walczących na frontach, w którym zapewniał, że zwycięstwa wojsk austriackich i armii sprzymierzonych stworzyły położenie, które zapewnia nam całkowite zwycięstwo. ---- Tego rodzaju propagandowe frazesy nie mogły oczywiście ludzi przekonać, tym bardziej, że sytuacja nie była najlepsza, a kilka miesięcy później sama cesarzowa Zofia przez swoje zagraniczne powiązania pertraktowała o zawarcie przez Austrię odrębnego pokoju.
W Grazu się szybko zaaklimatyzowałem. Moje zajęcia jako tłumacza zajmowały mi do trzech godzin dziennie, poza tym pracowałem w biurze dowództwa pomagając szefowi przy sporządzaniu różnych raportów oraz płatniczemu przy zestawieniach rachunkowo zaopatrzeniowych. --- Płatniczym i zaopatrzeniowcem był sympatyczny Czech Krotochwil, z którym się szybko zaprzyjaźniłem. W biurze pracował też Chorwat -- były poseł w parlamencie austriackim dr Cervar adwokat zamieszkały w Agram (Zagrzeb). W parlamencie należał do opozycji, a władze austriackie po zawieszeniu działalności parlamentu w czasie wojny, poradzili sobie z ludźmi niewygodnymi i powołali ich do służby wojskowej i w ten sposób dr Cervar znalazł się w Grazu. -- Miał kategorię C nie był więc zdolny do służby frontowej więc wykorzystywano go do służby pomocniczej w biurze. Był człowiekiem bardzo inteligentnym i świetnie orientującym się w sytuacji politycznej w poszczególnych krajach uczestniczących w zmaganiach wojennych. -- Był przekonany, że Austria i Niemcy wojny nie wygrają, zwłaszcza po wypowiedzeniu wojny Niemcom przez Amerykę w 1916 roku. Uważał wojnę za wielką zbrodnię wobec ludzkości przedstawiając w sposób sugestywny skutki wojenne w życiu społecznym w okresie co najmniej jednej generacji. --- Wyniszczenie milionów młodych mężczyzn i roczników starszych musi doprowadzić do poważnych zakłóceń społecznych i socjalnych w życiu narodów europejskich. Przewidywał też znaczną przewagę procentową kobiet. Nie interesując się dotychczas tymi problemami, otrzymałem po rozmowach z dr Cervarem nowe spojrzenie na te zagadnienia. ---- Służba wojskowa w Grazu pozostawiała mi dużo swobody. Nie byłem zmuszony nocować w koszarach. Kolega Krotochwil namówił mnie abym zamieszkał razem z nim prywatnie w dzielnicy Andritz niedaleko koszar. Zgodziłem się i po pracy wychodziliśmy razem z koszar, wstępując po drodze do jakiego lokalu lub do kina. Rano następnego dnia o godzinie 7-ej byliśmy znów w biurze.
Tak przeszły dla mnie cenne miesiące poza służbą frontową roku 1916 i połowy roku 1917. --- Jeszcze korzystniej kształtowała się moja sytuacja po objęciu dowództwa przez majora Vasicka pochodzącego z Pragi. Darzył on wielkim zaufaniem płatniczego Krotochwila, co wyszło na dobre także i mnie. W tym czasie ustały prawie transporty rekrutów z Galicji tak, że moja zasadnicza funkcja tłumacza stała się zbędna i zachodziło niebezpieczeństwo wysłania mnie na front z następną kompanią marszową. W tej sytuacji pomoc okazana mi przez kolegę Krotochwila okazała się bardzo przydatna. Zdołał on przekonać komendanta ażeby wysłał mnie na trzy miesięczny kurs kwatermistrzowsko intendencki, gdyż w dowództwie był brak ludzi służb rachunkowo płatniczych. --- Kursy odbywały się w Grazu i codziennie po zajęciach spotykałem się z kolegą Krotochwilem na naszej wspólnej kwaterze w Andritz. Kurs ukończyłem w grudniu 1917 roku z oceną bardzo dobrą.
Na początku stycznia następnego roku formowano nową kampanię marszową, do której zostałem przydzielony jako płatniczy i zaopatrzeniowiec. Najpierw skierowano nas na zachód do miasteczka Sterzing w Tyrolu, gdzie kompania dostała ostatni szlif i odbyła ćwiczenia uzupełniające do służby frontowej w górach alpejskich na froncie włoskim. --- Następnie skierowano nas na południe przez Bozen i Trient Rovereto do małej wioski włoskiej Cismon skąd kompania wspinała się długim wąwozem na Monte Grappa góry skalistej na wysokości około 1700 metrów nad poziomem morza. --- Połowa kompanii około 120 ludzi była na linii frontu w okopach wykutych w skale, druga połowa znajdowała się poza frontem w rezerwie i była ulokowana w tak zwanych kawernach, pomieszczeniach obszerniejszych również wykutych w skałach. --- Moje zadanie polegało na dostarczaniu kompanii codziennie ciepłej strawy na obiad, którą transportowano w południe w skrzyniach termosach na grzbietach mułów bardzo wytrzymałych i świetnie dających sobie radę w terenie górskim. --- Ja odbywałem taką wspinaczkę dwa razy w tygodniu, a w pozostałe dni szli w górę kaprale zatrudnieni w liczbie trzech, w służbie zaopatrzenia. --- Różnica poziomu między wioską Cismon a Monte Grappa wynosiła około 1200 metrów. Droga prowadziła krętym wąskim wąwozem nazwanym Todesschlucht – wąwóz śmierci. --- Wojska włoskie orientując się, że transport żywności na nasz front, odbywa się w godzinach południowych ostrzeliwały wtedy wąwóz ciężką artylerią stosując od czasu do czasu nawet granaty gazowe. --- Wtedy zapoznałem się z tą straszną bronią. Pro drodze mogłem czasem zaobserwować trupy ludzi zagazowanych – twarze nabrzmiałe; żółte lub zielone. Jeśli ktoś nie zabezpieczony maską przeciw gazową dostał się w chmurę gazu trującego ginął w strasznych męczarniach. Oddychając kilka razy gazem taki nieszczęśliwiec miał przepalone płuca i ginął w przeciągu krótkiego czasu. Ja idąc wąwozem w górę miałem zawsze maskę zawieszoną na szyi w pogotowiu by ją móc w razie niebezpieczeństwa natychmiast założyć. Przy transporcie w górę mieliśmy straty w ludziach, transporcie i w sprzęcie.
W kwietniu 1918 roku po porozumieniu z dowódcą i za jego zgodą mając oszczędności około kilkanaście tysięcy koron postanowiono zakupić dla kompanii większą ilość jabłek, po które udałem się do Meranu, przepięknej miejscowości słynnej z wyborowej kultury owocowej. -- Po dokonaniu zakupu jabłek pozostałem w tej pięknej miejscowości jeszcze dwa dni, ciesząc się jej pięknym położeniem i ciepłą wiosenną pogodą. -- Po powrocie postarałem się o dostawę jabłek dla żołnierzy w okopach. -- Na każdego człowieka przypadało po kilkanaście kilogramów pierwszorzędnych, soczystych owoców. -- Należy podkreślić, że hurtownicy jabłek w Meranie umieli znakomicie przechowywać owoce przez okres zimowy i na wiosnę były w doskonałym stanie.
W sierpniu 1918 roku zostałem mianowany płatniczym pierwszej klasy; miałem prawo nosić szablę i otrzymałem dwa tygodnie urlopu. Dokument podróży kazałem sobie wystawić do Przeworska, tam bowiem była moja mama i siostra. --- We wrześniu wróciłem i stwierdziłem, że ataki wojsk włoskich i oddziałów amerykańskich nasilały się i na sąsiednich odcinkach frontu okopy austriackie były kilkakrotnie zdobywane przez nieprzyjaciela i tylko z wielkim trudem i przy ściągnięciu rezerw mogły być z powrotem odzyskane. --- W pierwszej dekadzie listopada załamały się fronty państw centralnych zarówno we Francji jak i we Włoszech i setki tysięcy żołnierzy austriackich walczących w Alpach dostały się do niewoli włoskiej.
Włosi ulokowali jeńców austriackich najpierw w obozach przejściowych; ja dostałem się do obozu w Bassono a stamtąd po kilku tygodniach przewieziono nas na cytadelę do Florencji. Było nas tam chyba około 5000 żołnierzy i oficerów austriackich. Warunki bytowania we Florencji nie były najlepsze, odczuwaliśmy głód. --- Była nas tam spora grupa Polaków w każdym razie ponad tysiąc ludzi. --- Poznałem wtedy kilku podchorążaków z Krakowa, którzy mieli informacje o mającej się formować we Włoszech armii polskiej. --- I rzeczywiście w grudniu 1918 roku odwiedziła nasz obóz jeniecki delegacja oficerów polskich z armii generała Hallera byłego dowódcy II brygady legionów polskich, który w 1917 roku na froncie rosyjskim przeszedł z brygadą polską do wojsk armii sprzymierzonych.

Włochy, Francja, Polska - rok 1919 i 1920 W armii polskiej Generała Józefa Hallera
Przybycie do obozu we Florencji delegacji polskich oficerów wywołało wśród nas Polaków wielkie wrażenie. Podziwialiśmy polskie mundury, rogatywki i wężyki na kołnierzykach. --- Stopnie oficerskie były oznaczone nie gwiazdkami jak w armii austriackiej lecz paseczkami na rękawach i czapkach. --- Z jeńców polskich prawie wszyscy zgłosili się do nowo powstałej armii polskiej. Około tysiąca ludzi wysłano z Florencji do obozu w La Mandria di Chivasso niedaleko miasta Turynu. --- Mnie przyjęto do Hallerczyków w stopniu adiutanta według obowiązującego w armii francuskiej regulaminu, co odpowiadało polskiemu chorążemu. --- Od razu skorzystałem z dużego przywileju, otrzymałem bowiem tysiąc franków na wyekwipowanie. --- Kupiłem za około 250 franków 4 metry materiału koloru błękitnego na mundur galowy, zmieniłem jednak ten zamiar i materiał przewiozłem do Polski i kazałem uszyć z niego ubranie cywilne, które nosiłem chyba 10 lat.
W La Mandrii byliśmy 3 miesiące, odbywaliśmy nie męczące ćwiczenia a w kwietniu wyjechaliśmy koleją przez Alpy i Francję w kierunku na północ i zatrzymaliśmy się w małej mieścinie Arches niedaleko miasteczka powiatowego Epinal w Azacji Lotaryngii. --- We Francji wiodło nam się bardzo dobrze. Wyżywienie było obfite i urozmaicone no i każdy żołnierz otrzymywał dziennie tak jak żołnierz francuski pół litra czerwonego wina. To też twarze naszych chłopców szybko się zaokrągliły i zarumieniły. --- W Epinalu często bywałem w kinie i poznałem tam bardzo sympatyczną dziewczynę – Ywonkę B., która koniecznie chciała abym został we Francji, gdzie miałbym zapewnioną egzystencję pracując w biurze w zakładzie tekstylnym jej ojca. --- Jej narzeczony walcząc w szeregach armii francuskiej poległ pod Verdun w 1917 roku. Omawiając tę sprawę w gronie kolegów spotkałem się ze zdecydowanym sprzeciwem, uznano, że naszym obowiązkiem jest powrót do kraju i pracować dla ojczyzny, która po przeszło stuletniej niewoli uzyskała wolność i niepodległość. ----- Szczególnie koledzy z poznańskiego, sierżanci Remlein i Jankowski, którzy mieli najświeższe wiadomości o sytuacji politycznej w kraju, o powstaniu w poznańskim i na Śląsku, oraz o tym, że w kraju działa władza polska i tworzy się wojsko polskie, gorąco namawiali mnie do powrotu do Polski. -- Koledzy pochodzący z Galicji relacjonowali w sposób łagodniejszy sytuację w kraju. Tam powstanie nie było potrzebne władze i wojska austriackie po załamaniu się frontów w listopadzie 1918 roku same wycofały się spokojnie z ziemi polskiej.
W Arches uczęszczałem na kurs oficerski. W lipcu odwiedził nas generał Haller i kilka dni później wyjechaliśmy przez Niemcy do kraju. Byłem przydzielony do 12 pułku strzelców polskich (chasseur polonais). Dowódcą pułku był Francuz pułkownik (colonel) d’Augier. --- Wzruszającym momentem było przekroczenie granicy zachodniej ojczystego kraju w poznańskim. Koledzy poznaniacy całowali ziemię polską. Ludność cywilna zgotowała nam entuzjastyczne przyjęcie. Jechaliśmy jednak dalej zatrzymując się na około 10 dni w Zgierzu koło Łodzi. --- Stamtąd droga nasza prowadziła do Łomży a po dalszych dwóch tygodniach skierowano nas w kierunku na Lwów. --- Były tam zamieszki z Ukraińcami. Po krótkim więc odpoczynku w mieście skierowano nasz pułk na wschód i niedaleko Lwowa pod Gołogórami przyszło do jedynej bitwy z Ukraińcami zresztą nie groźnej, po której niezdyscyplinowane formacje ukraińskie szybko się wycofały. --- Dowódcą całości wojsk polskich był wówczas legionista generał Januszajtis, który podobno miał później jakieś nieporozumienie z naczelnikiem państwa marszałkiem Józefem Piłsudzkim.
Nasz pułk posuwał się powoli w kilku etapach na wschód zajmując na początku grudnia kwatery w miasteczku granicznym Podwołoczyska. -- 31 grudnia przybyło do Podwołoczysk kilka pociągów towarowych jak się okazało załadowanych, z całkowitym wykorzystaniem nośności wagonów, cukrem pochodzącym z cukrowni ukraińskich. Jednocześnie pojawił się na stacji pociąg osobowy z atamanem ukraińskim Petlurą i jego sztabem. Cukier stanowił własność Petlury i jego ludzi. ---- Podobno istniało jakieś porozumienie między Piłsudzkim a Petlurą, że będzie miał prawo schronić się do Polski ze swoim sztabem i całym majątkiem ruchomym w przypadku niepowodzenia jego akcji zbrojnej przeciwko bolszewikom. Przybycie go do Podwołoczysk musiało być dowodem jego klęski na terenie Ukrainy.
W pierwszych dniach stycznia 1920 roku wyjechaliśmy pociągiem z Podwołowczysk i kilka godzin później przybyliśmy do dość okazałego miasta Płoskirowa. -- Sposób rozlokowania się w tym mieście wskazywał, że zanosi się na dłuższy pobyt. Osoby należące do dowództw zostały umieszczone w jednym z hoteli i mieszkaliśmy w zupełnie znośnych warunkach. Byłem zdziwiony stwierdzając, że w mieście tym żyje sporo Polaków i językiem polskim można było się zupełnie dobrze porozumieć. Był również spory odsetek narodu żydowskiego mieszczący się w odrębnej dzielnicy. W Płoskirowie znajdował się zupełnie dobry teatr. Na cześć wojsk polskich urządzono koncert muzyki szopenowskiej przy udziale polskich artystów muzyków.
Sielankowy pobyt w Płoskirowie trwał około trzech miesięcy i na początku kwietnia 1920 roku pułk zaczął się posuwać piechotą na wschód mijając Zmerynkę i Winnicę w kierunku na Kijów. --- Do samego Kijowa nie doszliśmy. Zostaliśmy nagle zatrzymani i rozpoczął się odwrót w tempie szybszym niż marsz ofensywny. Okazało się, że wojska polskie będące przed nami zostały zaatakowane przez konnicę Budiennego, zmuszając nasze dowództwo dla uniknięcia klęski do wycofania się w kierunku granic Polski.
Po kilku dniach na jakiejś stacji podstawiono wagony dla naszych wojsk i wówczas zaproponowano nam Hallerczykom bądź demobilizację bądź wstąpienie do armii polskiej. --- Miałem dość służby frontowej i wojskowej i poprosiłem o zdemobilizowanie mnie. Zostałem skierowany do Skierniewic gdzie otrzymałem odprawę i dokumenty o zakończeniu służby w armii generała Hallera. Ze Skierniewic pojechałem do Przeworska korzystając z gościny u wujostwa Graczów, gdzie chciałem solidnie odpocząć i rozważyć moją nową sytuację oraz zastanowić się jak postąpić dalej.
Rozpoczęła się obszerna korespondencja z Wiedniem i z Poznaniem, skąd otrzymywałem pocztę od byłych kolegów Hallerczyków. -- Wieści z Wiednia były deprymujące. W Austrii, a szczególnie w Wiedniu było ogromne bezrobocie. Państwo austriackie liczące przed wojną ponad 50 milionów mieszkańców skurczyło się do 7 czy 8 milionów, a obszarowo również do 1/6 poprzedniego obszaru. --- Kolega Rikker donosił o deficycie bilansowym firmy Otto Ender i znacznej redukcji personelu. W tych warunkach Rikker sam zrezygnował z działalności handlowej i jako muzyk przeszedł do zespołu Wiener Symphoniker. --- W mojej rodzinie też nie działo się najlepiej. Matka po śmierci ojca utrzymywała się ze skromnej renty wdowiej, a siostra otrzymała pracę jako nauczycielka w szkole podstawowej w Wiedniu. ---- Wiadomości z Poznania były bardziej optymistyczne, nawet zachęcające. W mieście tym były władze polskie, tworzyły się polskie przedsiębiorstwa handlowe i przemysłowe, względnie istniejące poprzednio przedsiębiorstwa niemieckie przechodziły w ręce polskie i brak było wykwalifikowanych pracowników. --- Kolega Remlein miał już dla mnie dwie posady na oku i zachęcał do szybkiego przyjazdu do Poznania.
Spakowałem więc walizki i wyruszyłem do Poznania. Przybyłem tu w połowie listopada i zatrzymałem się w hotelu na ul. Św. Marcina. ---- Posady, o których wspominał kolega Remlein to -- -- Bank Przemysłowy lub przedsiębiorstwo spedycji międzynarodowej C. Hartwig Towarzystwo Akcyjne. ---- Mnie bardziej fascynował transport międzynarodowy tym bardziej, że Hartwig posiadał oddziały w portach morskich i za granicą. Napisałem więc ofertę, podałem staż pracy przed wojną oraz poszczególne etapy służby wojskowej i frontowej i złożyłem ją osobiście dyrektorowi naczelnemu firmy panu Bolesławowi Weberowi. Po rozmowie z panem B. Weberem zostałem przyjęty do wydziału składów w przedsiębiorstwie w Poznaniu z pensją pięć tysięcy marek polskich miesięcznie. Pracę rozpocząłem w dniu 1 grudnia 1920 roku w dziale składów.

Praca zawodowa w przedsiębiorstwie C. Hartwig w latach 1920 do 1939 (do wybuchu drugiej wojny światowej)
W pierwszych dniach pracy u Hartwiga byłem oszołomiony rozmiarem czynności zawodowych firmy. W Poznaniu mieliśmy pozycję prawie monopolową w zakresie transportu. W biurze w placówkach wewnętrznych oraz w komórkach poza biurowych na ekspedycji kolejowej towarowej, pospiesznej, bagażowej oraz przy urzędzie celnym pracowało około 60 pracowników umysłowych, a w dziale techniczno przewozowym i w warsztatach co najmniej 150 pracowników fizycznych, niektórzy z nich wysoko kwalifikowani. Mieliśmy własne cztery duże magazyny, ponad 120 koni, obszerne stajnie, trzy domy mieszkalne przy ul. Składowej oraz jeden trzypiętrowy dom biurowy przy ul. Towarowej 4. -- W domu tym na czwartym piętrze miał służbowe mieszkanie dyrektor naczelny pan Bolesław Weber. ---- Mieliśmy umowę z dyrekcją Kolei Państwowych na zwożenie wszystkich przesyłek drobnicowych zarówno towarowych, pospiesznych i bagażowych bezpośrednio do odbiorców wskazanych na listach przewozowych. Nasi ludzie dostarczając towary inkasowali jednocześnie ewentualne należności przewozu kolejowego oraz nasze należności za zwózkę. Taryfa przewozu lokalnego była umiarkowana, lecz z tych niby groszowych pozycji zbierały się dość pokaźne zyski. -- Poza tym nasz wydział wagonowy miał zawsze dużo pracy przy zwózce towarów wagonowych, a nasze ciężkie konie łatwo przewoziły ładunki nawet pięciotonowe. W dziale składowym, do którego byłem przydzielony administrowaliśmy towarami naszych klientów według ich dyspozycji. Wydawaliśmy towary bardzo często pobierając ich równowartość w gotówce. Mieliśmy też duże partie towarów jako tzw. składy kondygnacyjne poważnych klientów jak Vacuum Ceil Compagnie, fabryki mydła Schicht i innych. Tym kontrahentom trzeba było robić raz na kilka dni zestawienie towarów według aktualnego stanu, celem umożliwienia im uzupełnienia zapasów. W biurze miałem zatem sporo pracy i często trzeba było pracować w nadgodzinach bez dodatkowego wynagrodzenia.
Wiosną 1921 roku odbywały się pierwsze krajowe Targi Poznańskie. ----Hartwig otrzymał zlecenie wykonania wszelkich czynności przewozowych na Targach, oraz po zamknięciu Targów, na prawach wyłączności. -- Impreza nie była duża, najwyżej 250 wystawców w kilku pawilonach wystawowych. -- Po zamknięciu Targów okazało się, że jednak nie wszyscy wystawcy byli zadowoleni z pracy Hartwiga i zgłosili sporo reklamacji. --- W następnym roku na parę tygodni przed rozpoczęciem targów zwrócił się do mnie dyrektor Szulc-Rembowski – ówczesny zastępca naczelnego dyrektora, abym na tle usterek i reklamacji wystawców z ubiegłego roku zastanowił się nad usprawnieniem pracy i wyeliminowaniem niezadowolenia wystawców. --- Stwierdziłem więc, że w roku ubiegłym zostały wydane wystawcom najpierw druki na zlecenie reekspedycyjne, następnie po oddaniu zleceń, wystawcy musieli czekać kilka dni na wystawienie list przewozowych, a potem na odbiór eksponatów ze stoiska targowego. Przedłużało to prace wystawców, niepotrzebnie o kilka dni, jeszcze po zakończeniu targów. -----
Po przemyśleniu tego zagadnienia doszedłem do wniosku, że najlepiej będzie utworzyć w pięciu pawilonach -- placówek Hartwiga, każda z jednym ekspedientem jako kierownikiem oraz pięciu robotnikami i wagą umożliwiającą przeważenie każdej przesyłki targowej. Wystawcy otrzymali dokładną instrukcję według której mogli zgłaszać u ekspedienta gotowość eksponatów do odbioru i wówczas ekspedient kierował robotników na stoisko; przesyłka zostawała niezwłocznie odebrana i przeważona a wystawca otrzymywał pokwitowanie odbioru i mógł wyjechać z Poznania, a biuro targowe przeprowadzało z wystawcą rozliczenie naszych należności. Wtedy nikt nie musiał się denerwować i praca odbywała szybko i spokojnie. --- Przedstawiony przeze mnie dyrekcji schemat organizacyjny biura targowego został w całości zaakceptowany. Otrzymałem jako kierownik biura transportowego na Targach również uznanie przez dyrektora Krzyżankiewicza z Zarządu Targów.
Poznań nie był wówczas jedynym miastem targowym w Polsce. -- Były projekty urządzenia jeszcze w 1922 roku pierwszych Targów Wschodnich we Lwowie, a na wiosnę 1923 roku Ministerstwo Przemysłu i Handlu zamierzało urządzić Wystawę Przemysłową w Katowicach. -- Ponadto przewidywano jeszcze zorganizowanie w Konstantynopolu dużej wystawy polskich wyrobów przemysłowych jesienią 1924 roku. ----- Ja zostałem wyznaczony na kierownika biura transportowego na Targach Wschodnich we Lwowie, które miały się odbyć w pierwszej połowie września 1922.
Zanim przedstawię moją działalność we Lwowie muszę cofnąć się o rok i opisać ważne wydarzenia mojego prywatnego życia.
Na wiosnę 1921 roku zapisałem się do Chóru Narodowego, którym kierował znany muzyk i kompozytor Feliks Nowowiejski. --- Próby chóru odbywały się dwa razy w tygodniu i dawaliśmy kilka koncertów rocznie, przeważnie w Auli Uniwersyteckiej (najlepszej pod względem akustycznym sali w Polsce). -- W Chórze poznałem bardzo sympatyczną pannę Marię Sikorską. Przypadliśmy sobie do gustu i postanowiliśmy się pobrać. Chodziliśmy ze sobą prawie rok i przed wyjazdem do Lwowa poszedłem do jej matki Balbiny Sikorskiej prosząc o rękę córki. -- Pani Sikorska była od roku wdową i mieszkała w trzy pokojowym mieszkaniu przy ul. Grochowe Łąki z córką i synem Brunonem. ---- Zostałem jako zięć przyjęty i postanowiliśmy wziąć ślub po zakończeniu moich czynności we Lwowie po zamknięciu Targów Wschodnich. -- Data ślubu została ustalona na dzień 21 listopada 1922 roku. --- O moich zamiarach matrymonialnych poinformowałem moją rodzinę w Wiedniu. -- Moja mama oczywiście chciała poznać synową i jej rodzinę zapowiadając swój przyjazd do Poznania na dzień 20 listopada. Siostra natomiast przyjechać nie mogła wyszła bowiem w międzyczasie za mąż i spodziewała się dziecka. (Mama przyznała mi się, że miała pewne zastrzeżenia co do polskości Poznania. Bowiem jej zięć wiedeńczyk Leo Grunauer, który był nauczycielem i musiał to wiedzieć, twierdził, że poznańskie należy do Prus a miasto Poznań było rezydencją cesarza niemieckiego. Okazało się jednak, że pan nauczyciel Grunauer nie był absolutnie zorientowany jakie zmiany polityczne wydarzyły się po zakończeniu wojny. Moja Mama po przybyciu na dworzec poznański była mile zdziwiona stwierdzając, że ludzie rozmawiają tu tak samo po polsku jak w Galicji w Krakowie lub we Lwowie). Zgodnie z planem 17 listopada odbył się ślub cywilny, a 21 listopada ślub kościelny w naszej parafii w kościele Św. Wojciecha. --- Wśród gości weselnych był poza moją mamą również mój kuzyn Roman Gogojewicz z żoną. Wyjechał przed rokiem z Przeworska do Poznania i pracował tutaj jako urzędnik w Dyrekcji Kolei. -- Z okazji ślubu otrzymałem z firmy Hartwig 10 dni urlopu i postanowiliśmy z żoną wyjechać w podróż do Krakowa, Wieliczki i Bochni. -- Marysia nie znała bowiem Małopolski i chciała zwiedzić przede wszystkim stare historyczne miasto Kraków. --- Na samym początku podróży zostaliśmy okradzeni z pieniędzy i dokumentów. Przygoda ta w połowie rozwiązała się sama; pieniądze pożyczono mi w naszym oddziale w Krakowie, a dokumenty (oczywiście bez pieniędzy) zostały mi zwrócone listownie do Poznania.
Po ślubie chciałem zamieszkać w mieszkaniu służbowym w domu Hartwiga przy ul. Składowej, jednakże moja żona była bardzo przywiązana do swojej mamy i nie chciała się z nią rozstawać, wprowadziłem się więc do ich mieszkania na ul. Grochowe Łąki. Nawet dobrze, że się tak stało gdyż moja praca wymagała ode mnie wielu wyjazdów więc często bywałem poza domem, a wtedy żona nie czuła się zbyt osamotniona.
Jeszcze byłem w trakcie opracowania szczegółowego sprawozdania z Targów Wschodnich we Lwowie, kiedy dyrektor naczelny już omawiał ze mną szczegóły wyjazdu do Katowic, celem organizowania transportu na Targi Przemysłowe mające się odbyć na wiosnę 1923 roku. Na początku stycznia wybrałem się więc do Katowic i rozpocząłem pracę przygotowawczą polegającą na wysłaniu do wystawców dokładnych instrukcji wysyłkowych, wzorów listów przewozowych itp. Czynności transportowe zostały wykonane wzorowo, reklamacji klientów nie było. Na wystawie w Katowicach poznałem dyrektora departamentu Ministerstwa Przemysłu i Handlu p. Geysztora, który bardzo interesował się zagadnieniami transportu w specyficznych warunkach istniejących na Targach i Wystawach. --- Ministerstwo P. i H. patronowało wystawie w Katowicach.
Po wykonaniu zadania w Katowicach powróciłem do Poznania i dowiedziałem się, że zostałem wyznaczony do wzięcia udziału w kursie międzynarodowego transportu i spedycji w zakresie potrzeb międzynarodowych przedsiębiorstw spedycyjnych. Kurs miał potrwać 2 miesiące i odbyć się we Wrocławiu (Breslau) w Niemczech. Z ramienia Hartwiga wyznaczone były trzy osoby, naczelny dyrektor pan Bolesław Weber, pan Matuszewski pracownik oddziału poznańskiego i ja. -- Wyjechaliśmy do Wrocławia w połowie kwietnia 1923 roku. Organizatorem i kierownikiem kursu był pan dr Esch docent Akademii Handlowej w Kolonii. Było około czterdziestu uczestników, przedstawicieli międzynarodowych spedytorów na kierowniczych stanowiskach. Na kursie dowiedziałem się jak należy organizować transporty międzynarodowe, o wyszukiwaniu najtańszej drogi przewozu, o konieczności posiadania biura taryfowego z krajowymi i zagranicznymi taryfami wszystkich poważniejszych przewoźników. ---- Wrocław mi zaimponował, liczył wówczas około miliona mieszkańców, posiadał stare zabytkowe budowle, dobrze utrzymane, miasto czyste, z nowoczesnym przemysłem i pięknie położone nad Odrą.
Po zakończeniu kursu i powrocie do Poznania musiałem szykować się do wyjazdu do Lwowa, celem objęcia kierownictwa Biura Transportowego na Targach. Postanowiliśmy z żoną, że wyjedziemy już razem. Mieszkaliśmy u dalekich krewnych mojej mamy wujostwa Kapuścińskich, posiadający sklep spożywczy przy ulicy Zyblikiewiza, obok którego posiadali też mieszkanie. Wujostwo mieszkali razem z córką i jej mężem Lemańskim oraz dwojgiem małych dzieci (trzy i cztery lata). Atmosfera była bardzo przyjemna i życzliwa, tylko w nocy przeszkadzał nam czasem płacz dzieci, słyszany aż w naszym pokoju. --- Żona powróciła do Poznania wcześniej ode mnie, (była wówczas w zaawansowanej ciąży) zaś ja wróciłem w listopadzie po zakończeniu prac targowych.
W domu trwały już przygotowania do porodu. -- Wtedy kobiety nie rodziły w szpitalach ani w izbach porodowych, przyjście na świat dziecka odbywało się w domu. Trzeba było na czas zamówić akuszerkę, która kilka dni przed rozwiązaniem zbadała przyszłą matkę i rezerwowała sobie czas na przypuszczalny termin porodu. --- Jak tylko żona odczuła pierwsze bóle udałem się natychmiast do akuszerki pani Nadachowskiej, która zaraz do nas przybyła i zaopiekowała się żoną. -- Urodzenie pierwszego dziecka było bardzo bolesne dla młodej matki i trwało kilkanaście godzin. --- Na świat przyszła urocza dziewczynka nasz kochana Wańdziunia, która niestety ku naszej rozpaczy po sześciu miesiącach zmarłą na jakieś komplikacje płucne. –Przywołany kilka tygodni przed śmiercią lekarz – dr Pinkus, znany specjalista chorób dziecięcych, po przebadaniu rodziców nie znalazł przyczyny choroby i zgonu dziecka, które wychowywało się w normalnych i zdrowych warunkach.
Jeszcze nie ochłonęliśmy po śmierci naszego pierwszego dziecka kiedy zostałem wezwany do naczelnego dyrektora pana Webera i poinformowany, że Ministerstwo Przemysłu i Handlu proponuje objęcie przeze mnie kierownictwa i zorganizowania transportu eksponatów na Polską Wystawę Przemysłową, mającą się odbyć w Turcji w Konstantynopolu we wrześniu 1924 roku. Nie mogłem się z miejsca zdecydować, musiałem się przede wszystkim porozumieć z żoną, która nie mogła się jeszcze uspokoić po śmierci Wańdziuni. --- Postanowiliśmy, że wobec zaszłego wypadku do Turcji wyjechać nie mogę, co zakomunikowałem telefonicznie panu dyrektorowi Giejsztorowi z ministerstwa. --- Nie wiedziałem do czego on zmierza pytając mnie, czy żona moja mogłaby pracować w biurze. Odpowiedziałem, że przed ślubem była pracownicą biurową Poznańskiego Banku Ubezpieczeń. To świetnie rzekł, angażuję ją do Zarządu Komitetu Wystawowego i może wyjechać z panem do Turcji. Gdy o tej rozmowie poinformowałem żonę, po krótkim namyśle wyraziła zgodę.
Dyrekcja oddziału poznańskiego Hartwiga nie stawiała przeszkód, tak samo Zarząd był raczej zadowolony, bo cała akcja organizacji tej imprezy w zakresie transportowym odbywała się z ramienia naszego przedsiębiorstwa. Wyjechałem więc na miesiąc do Warszawy w celu opracowania instrukcji wysyłkowych dla wystawców, przygotowania wszystkich potrzebnych druków, ustalenia w Ministerstwie Komunikacji najkorzystniejszej drogi przewozu oraz zapewnienia opieki zarządów kolei zagranicznych na ich terenie, naszym transportom wystawowym.
Muszę tu wspomnieć o zmianie waluty polskiej. W pierwszej połowie 1924 roku (o ile sobie dobrze przypominam) wycofano z obiegu marki polskie, które zostały zamienione na złote polskie w relacji 1.800.000 marek polskich = 1 złoty polski. --- W czasie mojej 3 1 letniej pracy u Hartwiga, gospodarka polska przechodziła orgię inflacyjną. Moja pierwsza pensja w grudniu 1920 roku wynosiła 5 tysięcy marek polskich, ostatnia w czerwcu 1924 roku 650 milionów. -- Od czerwca 1924 roku do końca mojej delegacji w Turcji otrzymałem 650 złotych miesięcznie brutto, było to jak na owe czasy bardzo wysokie wynagrodzenie.
Do Warszawy wyjechałem pod koniec czerwca, żona dwa tygodnie później. --- Do Warszawy przybywały z całej Polski wagony z eksponatami i z dokładnymi specyfikacjami i cenami oraz dokumentami potrzebnymi do odpraw tranzytowych i odprawy warunkowej celnej w Turcji. --- Razem zebrało się 48 wagonów, z których został sformowany jeden długi pociąg towarowy. --- Do pociągu dołączono jeden wagon osobowy dla pracowników Zarządu Wystawowego, wydelegowanych do Konstantynopola na czas trwania wystawy. Byli to przeważnie studenci warszawskich szkół wyższych. -- Dyrekcja Zarządu oraz kobiety pracujące w Zarządzie wyjechali dwa tygodnie później inną drogą; --- koleją do Bukaresztu i Konstancy a stamtąd statkiem do Konstantynopola.
Przewóz eksponatów odbył się bez przeszkód za wyjątkiem jednej przygody w Rumunii, którą jednak udało mi się rozwiązać. --- Kilkanaście godzin później wyruszyliśmy w dalszą drogę do granicy bułgarskiej, następnie tranzytem przez Bułgarię, jechaliśmy dalej przez dwa korytarze greckie by znaleźć się wreszcie na terenie tureckim, skąd było już niedaleko do stacji przeznaczenia Konstantynopol – Sirkidzji. ---- Do otwarcia wystawy – 1 września było jeszcze prawie trzy tygodnie czasu, tak, że spokojnie mogliśmy przystąpić do prac wyładunkowych i przetransportowania eksponatów na teren targowy, mieszczący się przy Złotym Rogu na placu Top Hane. Formalności celne, w tak zwanym trybie warunkowym, odbyły się bez przeszkód i prawie tydzień przed otwarciem wystawy, eksponaty znajdowały się już na uporządkowanych stoiskach. ---- W międzyczasie przyjechała moja żona i reszta personelu zarządu wystawy. --- Na terenie wystawy miałem swoje biuro, w którym również miał zarezerwowane miejsce zastępca naczelnika urzędu celnego. -- Był nim sympatyczny Turek, który wchodząc rano do biura , kłaniał się Marysi i mnie, przyciskając dłoń prawej ręki do czoła i serca.
Otwarcie wystawy odbyło się bardzo uroczyście w obecności przedstawicieli rządu tureckiego i władz miasta Konstantynopola, ze strony polskiej był minister przemysłu i handlu, nasz ambasador, a zarząd wystawy reprezentowali hrabia Ostrowski i dyr. departamentu Ministerstwa Przemysłu i Handlu pan Giejsztor.
W początkowym okresie mieszkaliśmy w jednym z hoteli w dzielnicy europejskiej. -- Kilka dni później znaleźliśmy lokal w mieszkaniu państwa Kalpasów, Polaków, mieszkających od kilku lat w Konstantynopolu, którzy wyemigrowali z Rosji do Turcji w 1918 roku. -- Pan Kalpas znający świetnie kilka języków, był głównym księgowym dużego przedsiębiorstwa w Konstantynopolu. -- Państwo Kalpasowie mieli dwóch kilkunastoletnich synów, władających również świetnie po polsku.
Pobyt w Konstantynopolu, w jednym z najpiękniejszych miast na świecie, był dla nas wspaniałym przeżyciem. Miasto położone nad Bosforem, dzielącym Morze Czarne od Morza Marmara, posiada liczne zabytkowe budowle, przynajmniej sto meczetów, z słynną Hagą Sofię oraz wspaniałym meczetem Solimana. -- Urok miasta podnosiła jeszcze zatoka Złotego Rogu, odnoga Bosforu długa na około 10 kilometrów, stanowiąca naturalny port dla potrzeb miasta. Na Złotym Rogu znajdowały się urządzenia dla przeładunku towarów oraz liczne przystanie dla statków wycieczkowych.
Pogoda mieliśmy w Konstantynopolu nadzwyczajną. Przez dwa miesiące naszego tam pobytu nie padał ani razu deszcz. -- Było tak upalnie, że w godzinach południowych między godziną czternastą a szesnastą nie pracowano. Sklepy i biura były zamknięte. -- Czas południowy wykorzystywaliśmy na kąpiele morskie. W samym Konstantynopolu nie było plaży. Trzeba było pojechać pociągiem do odległej o kilkanaście kilometrów Florji, nad Morze Marmara, gdzie była piękna, czysta plaża i woda ciepła o temperaturze co najmniej 25 stopni. -- Natomiast w niedzielę, mając wolny dzień wypływaliśmy stateczkiem wycieczkowym na wyspę Prinkipo, odwiedzanej licznie przez mieszkańców miasta i turystów.
W Konstantynopolu żyliśmy bardzo oszczędnie. Moje uposażenie wynosiło 5 dolarów dziennie. Marysia otrzymywała 3 dolary. Za mieszkanie u państwa Kalpasów i za całodzienne utrzymanie płaciliśmy około 4 dolarów, mieliśmy więc do dyspozycji jeszcze 4 dolary dziennie. Zebrał się więc kapitalik ponad dwieście dolarów, który przeznaczyliśmy na kupo różnych upominków dla naszych bliskich w kraju. --- Zakupy robiliśmy przeważnie na bazarze, specjalnej dzielnicy, mieszczącej tysiące stoisk z różnymi towarami, produkowanymi w Europie i na bliskim wschodzie. Niestety nie posiadaliśmy umiejętności handlowania i targowania się na bazarze. -- Pani Kalbasowa zawsze twierdziła, że daliśmy się oszukać i najchętniej chodziła z nami i pomagała nam w zakupach.
Niedaleko Konstantynopola ale po drugiej stronie Bosforu to jest po azjatyckiej stronie znajdowała się osada polska Adampol, założona jeszcze na początku dziewiętnastego wieku przez Adama Mickiewicza. -- Mieszkaniec Adampola, nauczyciel tamtejszej szkółki polskiej odwiedził naszą wystawę. Rozmawiając z nim byłem zdziwiony jego dobrą znajomością języka polskiego. Mówił, że w Adampolu żyje kilkaset rodzin polskich uprawiających gospodarkę rolną. Mają dobry zbyt na masło, sery, drób itp. dostarczając je stałym odbiorcom jak hotelom i restauracjom.
Zamknięcie Wystawy Polskiej nastąpiło 30 września 1924 roku. Zostałem jeszcze w Konstantynopolu około 2 tygodni celem dopilnowania zapakowania eksponatów, przewiezienia ich na dworzec towarowy Sirkidzki, załatwienia formalności celnych, wystawienia listów przewozowych i innych czynności związanych z reekspedycją. Wyjechaliśmy do kraju około 15 października. Razem ze mną jechało kilkanaście młodych ludzi zatrudnionych na wystawie. -- Żona wyjechała kilka dni wcześniej z pracownikami Zarządu statkiem rumuńskim Principesa Maria do Konstancji a stamtąd pociągiem do Warszawy. ---- Nie wszystkie eksponaty wróciły do kraju. Część została w Turcji sprzedana, między innymi wyroby alkoholowe fabryk wódek jak Kasprowicza w Gnieźnie, Hartwig Kantorowicza w Poznaniu, Winkelhausena na Pomorzu i innych. Ze sprzedażą wódek były trudności natury religijnej. --- Niedaleko terenu wystawowego na Top Hane w odległości około 120 metrów był mały meczet odwiedzany dość licznie przez mieszkańców okolicznych domów. Natomiast według nakazu Koranu nie wolno było prowadzić handlu wyrobami alkoholowymi w promieniu 300 metrów od świątyń muzułmańskich. Nie wiedzieliśmy jak z tego wybrnąć, lecz znawcy problemu poradzili naszym zainteresowanym wystawcom, żeby zastosować metodę bakszyszu, jak to zazwyczaj robi się przy usuwaniu trudności w Turcji i na bliskim wschodzie. -- Wyroby wódczane zostały zamienione na wyroby kosmetyczne zwierające alkohol jak woda kolońska itp. -- Kosztowało to sporo pieniędzy ale w rezultacie wódki ulokowano na terenie Konstantynopola.
Po powrocie do Warszawy dopilnowałem zwrotu eksponatów do odbiorców, złożyłem obszerne sprawozdanie i mogłem wreszcie w połowie listopada wrócić do Poznania. Moja nieobecność w firmie trwała około 4 miesięcy. Po złożeniu dyrektorowi Weberowi sprawozdania z moich czynności w Turcji otrzymałem najpierw dwu tygodniowy nadzwyczajny urlop, a po urlopie dowiedziałem się, że czeka mnie zorganizowanie nowej gałęzi transportowej, a mianowicie żeglugi śródlądowej na Warcie, ponieważ trzeba w przeciągu niedługiego czasu wywieść barkami rzecznymi kilkaset tysięcy metrów sześciennych drzewa okrągłego i przetartego z lasów iglastych położonych między Wartą a Notecią. -- Chodziło o około 100.000 hektarów lasów sosnowych zarażonych sówką choinówką. -- Według zdania biologów pojawienie się sówki choinówki było jakby samoobroną przyrody przed egoistyczną gospodarką leśną człowieka. Przyroda bowiem nie zna w leśnictwie monokultury, las naturalny jest zawsze lasem mieszanym, liściasto – iglastym. -- Lasy tylko iglaste sadzono dlatego, że po kilkudziesięciu latach dawały duże masy drewna, zaś przy drzewach liściastych okres eksploatacyjny był co najmniej dwukrotnie dłuższy. --- Muszę jeszcze zaznaczyć, że Hartwig po wojnie do 1924 roku nie zajmował się żeglugą śródlądową, chociaż w okresie przedwojennym za czasów niemieckiego Hartwiga (Binnenschiffahrt) żegluga rzeczna była bardzo poważnym i dochodowym działem. -- Po wojnie żegluga śródlądowa nie mogła konkurować z koleją. W okresie orgii inflacyjnej kolej po prostu nie nadążała z podwyższaniem taryf i wytworzyła się taka dziwaczna sytuacja, że stawki przewozowe żeglugi śródlądowej były zawsze wyższe od stawek kolejowych. --- Dopiero po wprowadzeniu w Polsce nowej waluty unormowały się warunki w transporcie towarowym i na tabor rzeczny zaistniał znów popyt.
Z jednej strony byłem zadowolony z powierzenia mi tak poważnego zadania, z drugiej zaś strony obawiałem się czy uda mi się to zadanie wykonać sprawnie i z korzyścią dla przedsiębiorstwa, ponieważ się na tym nie znałem. Dyrektor Weber rozproszył moje obawy informując, że w oddziale gdańskim Hartwig posiada dobrego fachowca pana Nitscha, który przez kilkanaście lat był kierownikiem żeglugi na Warcie. Sprowadzi się go na parę miesięcy do Poznania i on mnie wprowadzi w arkana tego nowego działu transportu.
Pan Nitsch zjawił się w Poznaniu w styczniu 1925 roku i zaraz zabraliśmy się do pracy. -- Dziwne były jego rady i wskazówki. -- Pan Nitsch miał około 50 lat i właściwy sobie sposób postępowania, który jednak bardzo różnił się od mojego, co mu też w oględny sposób usiłowałem wytłumaczyć. --- Głównym naszym zadaniem było znalezienie potrzebnego taboru rzecznego dla zleconych nam transportów, bo Hartwig własnego taboru nie posiadał. -- Ułożyliśmy plan pilnych prac organizacyjnych. Należało odnowić stare przedwojenne kontakty, stworzyć sieć organizacyjną na terenie Niemiec, gdzie znajdowały się główne punkty usługowe zarówno w zakresie wynajmowania taboru jak i statków holowniczych. --- Pod koniec stycznia wyjechałem z panem Nitschem do Kostrzynia nad Odrą pertraktując z przedsiębiorstwem posiadającym tabor rzeczny i holowniki, następnie do Berlina by założyć tam agenturę żeglugi śródlądowej. --- W czasie popytu w Berlinie miałem okazję poznać pana Nitscha jako amatora napojów alkoholowych i wprowadzania w życie swojej zasady, że żadnych spraw się nie załatwi bez oparcia o bufet. -- Po takim jednym spotkaniu z trudem odholowałem pana Nitscha o godzinie 24 do hotelu, z trudem też budziłem go następnego dnia rano aby nie spóźnić się na pociąg do Szczecina, na który też ledwie zdążyliśmy. ----
W Szczecinie mieliśmy krótką konferencję po południu i zostaliśmy przez Dyrekcję firmy Cohrs und Amme zaproszeni na kolację, z tym że szczegółowe rozmowy miały być przeprowadzone następnego dnia. Podczas kolacji pan Nitsch był w swoim żywiole i znów popisywał się zamiłowaniem do konsumpcji wyrobów alkoholowych. Następnego dnia powtórzyło się to samo co dnia poprzedniego doświadczyłem w Berlinie. -- Nitsch czuł się niedobrze, nie chciał czy nie mógł wstać, tak że na konferencji zjawiłem się sam. -- Rozmowy były bardzo konkretne i firma Cohrs i Amme wyraziła gotowość objęcia naszego przedsiębiorstwa na terenie Szczecina. --- Wspominając o Berlinie polecono mi jako agenta pana Aleksandra Pohl’a, byłego pracownika firmy Schenker w Wiedniu, który od dwóch lat działał w Berlinie i miał w dziedzinie żeglugi śródlądowej niezłe osiągnięcia. --- Słysząc o Wiedniu wykazałem zainteresowanie jego osobą i zaproponowano mi przeprowadzenie z nim wstępnej rozmowy telefonicznej. -- Rozmawiając z panem Pohlem zaciągałem naumyślnie trochę dialektem wiedeńskim co po drugiej stronie wywołało natychmiastową reakcję i rozmawialiśmy sobie przez parę minut tym dialektem co znowu wywołało zdziwienie u moich rozmówców szczecińskich. --- Wytłumaczyłem im, że młodość spędziłem w Wiedniu i służyłem w czasie pierwszej wojny światowej w wiedeńskim pułku gwardyjskim co oczywiście było wystarczającym argumentem mojej znajomości dialektu austriackiego. Pan Pohl został przez nas zaangażowany i miał tzw. General Agentur der C. Hartwig A.G. w Berlinie.
Prowadzenie żeglugi śródlądowej bez własnego taboru i statków holowniczych wymagało bardzo sprawnej organizacji, posiadania przedstawicieli w miejscowościach gromadzenia się barek rzecznych i statków parowych oraz aktualnych wiadomości o sytuacji na rynku żeglugi śródlądowej. -- Stawki przewozowe kształtowały się bowiem w zależności od stosunku podaży do popytu. --- Dział żeglugi rzecznej rozkręcił się na dobre. --- Jeszcze w 1925 roku wywieźliśmy 120.000 metrów sześciennych drzewa, około 20.000 ton cukru eksportowego przeładowując go w porcie poznańskim na barki oraz kilka tysięcy ton mączki ziemniaczanej z Lubonia pod Poznaniem i z Wronek. -- Mimo pewnych usterek w pierwszym roku działalności rezultat finansowy był dobry. --- Na koniec 1925 roku wykazaliśmy zysk w kwocie 120.000 złotych, prawie tyle co zarobił cały poznański oddział z jego dużym aparatem przewozowym. --- Nadzwyczajną koniunkturę przechodziła żegluga śródlądowa w 1926 roku i to na skutek strajku górników angielskich. Anglicy byli w tym czasie eksporterami węgla do szeregu państw europejskich. Podczas strajku liczni odbiorcy węgla angielskiego zwrócili się do właścicieli polskich kopalni o węgiel. --- Kopalnie na Górnym Śląsku nie były w owym czasie własnością polskich przedsiębiorstw lecz należały do właścicieli niemieckich. I tak właścicielem polskiej firmy Robur posiadającej liczne kopalnie węgla kamiennego była firma Friedlander u. Co. W Berlinie. Mieli kilku piętrowy budynek administracyjny na Unter den Linden w centrum miasta Berlina. Byłem kilkakrotnie u Friedlandera z panem Pohlem i za każdym otrzymywaliśmy poważne zlecenia na wywóz węgla drogą wodną śródlądową do Szczecina, Gdańska i Hamburga. -- Cena za nasze usługi nie odgrywała roli. Na każdej tonie węgla przeładowanego na barki zarobiliśmy około 120 złotych a pan Pohl 35 fenigów. --- W roku 1926 wywieźliśmy około 180.000 ton węgla eksportowego przez porty w Poznaniu i Bydgoszczy a mniejsze ilości przez Międzychód. Jednolitą kalkulację umożliwiała tzw. kolejowa taryfa eksportowa na węgiel, według której przewóz kolejowy jednej tony węgla bez względu na odległość do portu rzecznego wynosił 6,20 zł od tony. --- Na eksporcie węgla zarabiali dobrze dyrektorzy polskich kopalń – przeważnie Niemcy. --- Fantastyczne dochody miał naczelny dyrektor Robura w Katowicach pan dr Falter bo około jednego miliona złotych rocznie. Ja osobiście także z tej koniunktury skorzystałem i otrzymałem pensję 750 złotych miesięcznie i dość wysoką premię roczną.
Czas znowu wspomnieć o pewnych wydarzeniach zaszłych w mojej rodzinie. ----
W lecie 1925 roku urodził się nam synek Witold, uroczy zdrowy dzieciak i ładnie się rozwijał. Po upływie roku Witoldek zaczął chorować, a w wieku 17 miesięcy dziecko zmarło na komplikacje płucne jak stwierdził lekarz dr Pinkus. --- Byliśmy zrozpaczeni i przerażeni. Nie mogliśmy zrozumieć jak może po zdrowych rodzicach umierać już drugie dziecko, zdrowo przychodzące na świat. --- Po lekarskim przebadaniu wszystkich domowników przez doktora Pinkusa okazało się że służąca – starsza kobieta i babcia Sikorska są chore na płuca --- Doktór Pinkus zalecił by ewentualne trzecie dziecko poddać szczepieniom według doktora Calmeta, zabiegiem stosowanym od niedawna przy komplikacjach narządów oddechowych. ---- Jednocześnie postanowiliśmy też zmienić mieszkanie gdyż sąsiedztwo rzeźni miejskiej położonej naprzeciwko naszego mieszkania na Grochowych Łąkach mogło mieć również ujemny wpływ na zdrowie dzieci.
Na początku 1928 roku przenieśliśmy się na ul. Grottgera pod numerem 13. Wynajęliśmy, a raczej kupiliśmy tam siedmio pokojowe obszerne mieszkanie na drugim piętrze. -- Okolica była bardzo zdrowa do parku Wilsona mieliśmy od domu 80 metrów. -- Niedaleko naszego mieszkania kupiliśmy ogródek działkowy z małym domkiem murowanym. Ogródek miał 350 metrów kwadratowych i było na nim kilkanaście drzew owocowych --- W marcu 1928 roku urodziła nam się córeczka Janina a dwa lata później synek Jerzy. --- Dzieciaki korzystały ze świeżego powietrza codziennie bez względu na porę roku wyprowadzano je do pobliskiego parku lub na wiosnę i latem do ogródka działkowego gdzie mogli baraszkować całymi dniami. Wyniki okresowych badań lekarskich nie wykazywały niedomagań zdrowotnych.
Moja praca u Hartwiga, która mnie bardzo pasjonowała, była jednak wyczerpująca i pod koniec tygodnia odczuwałem nerwowe zmęczenie. Na szczęście tak się złożyło, że paczka naszych znajomych, ludzie również intensywnie umysłowo pracujących była w tej samej sytuacji i naradzaliśmy się jak najlepiej wykorzystać czas wolny od pracy -- to jest pół dnia w soboty oraz niedziele i święta. --- Zakupiliśmy reklamowane przez zakłady Kleppera w Rosenheim w Bawarii dwuosobowe gumowe kajaki składane, umożliwiające robienie wycieczek na szlakach wodnych rzek i jezior. ---- Poza nami kajaki nabyli: profesor Rosinski – wykładowca na Uniwersytecie i Wyższej Szkole Handlowej, inżynier Serwacki, inżynier Majchrowicz (mój kuzyn), pan Muszyński – kupiec bławatnik i inni. --- Zamówiliśmy te kajaki za pośrednictwem Hartwiga i w krótkim czasie nadeszły z pełnym wyposażeniem jak: dwa żagle, ster, wózek składany itp. -- Składak posiadał siedem warstw gumowych w miejscach narażonych na przebicie i trzy warstwy w środkowej i górnej powłoce. Łódź była długa na 5 1 metra i 90 cm szerokości, bardzo wygodna i pakowna. Można w niej było łatwo ulokować rzeczy osobiste i namiot dwuosobowy. --- Dała się zapakować w trzech workach i przewieźć na jednoosiowym wózku, a załadować do wagonu jako bagaż osobisty. --- Od czasu posiadania składaka zmienił się gruntownie nasz sposób spędzania czasu od soboty popołudnia do godzin wieczornych niedzieli każdego tygodnia. --- Od wczesnej wiosny do późnej jesieni bez względu na pogodę spędzaliśmy wolny od pracy czas na wodzie. Spenetrowaliśmy bliższe i dalsze okolice Poznania w promieniu około 100 km, żeglując na wszystkich dostępnych drogach wodnych rzek i jezior, a w niedzielę w godzinach popołudniowych lub wieczornych w pobliżu stacji kolejowej lub autobusowej wyciągało się kajak na brzeg, oczyściło, demontowało i po 15 minutach był on zapakowany i załadowany na wózek. -- Do Poznania wracaliśmy zwykle późnym wieczorem, zmęczeni fizycznie lecz z dobrym apetytem. --- Na wycieczki wybieraliśmy się grupami po pięć kajaków razem 10 osób (przeważnie małżeństwa). -- Był taki podział pracy, że mężczyźni wykonywali na wycieczce cięższe prace fizyczne, kobiety przygotowywały posiłki i wykonywały prace lżejsze. ---- Pełny relaks w czasie weekendu miał dodatni wpływ na pracę zawodową. W poniedziałek byłem naładowany energią, pod wieczór nie odczuwałem zmęczenia, dopiero pod koniec tygodnia łaknąłem znów skoncentrowanego odpoczynku na wodzie. --- Spędzanie wolnego czasu w otoczeniu pięknej przyrody w okolicach Poznania tak nam przypadł do gustu, że od października do połowy kwietnia wybieraliśmy się na dalsze piesze wycieczki, maszerując zwykle po 20 km i więcej, grając przy sposobności co najmniej godzinę w siatkówkę. --- Spędzając w ten sposób czas wolny pod koniec tygodnia, mieliśmy przez cały rok zapewniony idealny odpoczynek, byliśmy zahartowani, odporni i zdrowi. -- Nie przypominam sobie, żebym był od tego czasu chory (nie licząc oczywiście okresów podczas drugiej wojny światowej spędzonych w więzieniu niemieckim i obozach koncentracyjnych). --- Niezależnie od turystyki pieszej i wodnej uprawialiśmy jeszcze gimnastykę codziennie rano przed pójściem do biura. -- Wskazówki jak należy się gimnastykować, otrzymaliśmy od trenera wychowania fizycznego absolwenta Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego pana Langiego, który ćwiczył z nami dwa razy w tygodniu w sali gimnastycznej w Parku Wilsona, --- Poranną gimnastykę uprawiałem od tego czasu codziennie, tak samo w okresie wojennym, nawet w więzieniu od kwietnia 1944 roku, kiedy zostałem przez Gestapo zaaresztowany w Białymstoku, będąc w podróży z Wilna do Warszawy.
Muszę jeszcze powrócić do mojej pracy zawodowej u Hartwiga. -- Jako kierownik działu żeglugi śródlądowej miałem poważne stanowisko kierownicze. Mój dział dawał wysokie zyski i ja również dobrze zarabiałem. Moim zastępcą był pan Paweł Borowicz, sumienny i pracowity kolega, z którym się później zaprzyjaźniłem. Praca sprawiała mi wiele satysfakcji, tak samo współpraca z moimi ludźmi, tak z pracownikami umysłowymi jak i fizycznymi układała się jak najlepiej. Dyrektorem oddziału poznańskiego był w roku 1928 pan Mohuczy a jego zastępcą pan Wawrzyniak. -- W 1929 roku pan Wawrzyniak przeszedł do przemysłu chłodniczego obejmując w Gdyni stanowisko dyrektora tamtejszej chłodni. Pan dyrektor Weber z Zarządu zaawansował mnie na zastępcę dyrektora oddziału poznańskiego i na tym stanowisku pracowałem trzy lata. --- Po odejściu dyrektora Mohuczego do bankowości, objąłem stanowisko dyrektora oddziału poznańskiego..
Pod koniec lat dwudziestych, mieszkając jeszcze na ul. Grochowe Łąki zaprzyjaźniliśmy się z państwem Jankowiaków, posiadających piekarnię i sklep z pieczywem przy ul. Wronieckiej. -- Znajomość rozpoczęła się od tego, że codziennie kupowaliśmy w ich sklepie pieczywo. -- Z czasem z tej znajomości wytworzyła się przyjaźń. Od czasu do czasu zapraszaliśmy się na kawę, a co roku w dzień Wszystkich Świętych 1 listopada po odwiedzeniu rodzinnych grobów na cmentarzu Św. Wojciecha, musieliśmy przyjść do nich całą rodziną na podwieczorek, gdzie również spotykała się cała rodzina państwa Jankowiaków. --- Państwo Jankowiakowie przed pierwszą wojną światową mieszkali w Nadrenii w jakimś mieście przemysłowym, gdzie posiadali własną piekarnię. Po zakończeniu wojny zlikwidowali w Niemczech interes i przeprowadzili się, jak tysiące innych rodzin polskich, do Poznania. --- Byli zamożnymi ludźmi. posiadali trzypiętrową kamienicę przy ul. Wronieckiej, dużą piekarnię i obszerny sklep z pieczywem w tejże kamienicy ---
Mieli sześcioro dzieci; czterech synów i dwie córki. Na wykształcenie dzieci nie żałowali pieniędzy. Z synów – najstarsi Józef i Adam studiowali na Akademii Medycznej w Poznaniu, którą ukończyli jeszcze przed drugą wojną światową, Ludwik uczęszczał na Uniwersytet Poznański (po wojnie z tytułem profesora zwyczajnego był pracownikiem dydaktycznym Akademii Ekonomicznej), najmłodszy Wacław, mający przejąć piekarnię po ojcu został wysłany na rok do Wiednia na praktykę do znanego tam zakładu cukierniczego. Z córek -- Anielka została wysłana do Anglii i Francji na naukę języków angielskiego i francuskiego, co jej się znakomicie przydało w pracy zawodowej (przed wojną pracowała w bankowości, a po wojnie, aż do emerytury w konsulacie amerykańskim w Poznaniu).
Pod koniec lat dwudziestych oddział Hartwiga w Gdańsku poniósł poważne straty w wysokości około 250.000 złotych. W roku 1927 zawarliśmy kontrakt z jakąś hutą stalową w Katowicach, na przeładunek kilkaset tysięcy ton złomu ze statków morskich do wagonów. Statki ze złomem miały nadejść do Gdańska w czasie od listopada 1927 do kwietnia 1928 roku. --- Zima ta była jedną z najsurowszych w okresie międzywojennym. Cało statkowe ładunki złomu stanowiły jedną zlodowaciałą masę, tak, że nie mogły się do nich dobrać dźwigi portowe. --- Przy temperaturach poniżej minus 20 stopni C, wydajność pracy dokerów była minimalna i nie byliśmy wstanie wykonać przeładunku w czasie wolnym od postojowego statków i wagonów. -- Musieliśmy płacić wysokie koszty w dolarach czy w funtach angielskich za postojowe statków, a w złotych za postojowe wagonów. -- Razem straty w Gdańsku wynosiły około ćwierć miliona złotych. Odbiło się to na wynikach całego przedsiębiorstwa i rok 1928 był chyba jedynym w okresie międzywojennym, w którym Hartwig zysku nie wykazał. --- Kolejną przyczyną były zmiany w zarządzie przedsiębiorstwa. -- Bank Związku Spółek Zarobkowych posiadając 93 % akcji Hartwiga postanowił wydelegować do Zarządu dyrektora Ernesta Hellwiga, pracującego dotychczas w Centrali Rolników w Poznaniu. --- Dyrektor Hellwig na spedycji i transporcie międzynarodowym się wprawdzie nie znał ale jako doświadczony handlowiec i świetnie ustosunkowany w kołach gospodarczych Poznania przyczynił się do rozwoju przedsiębiorstwa, co zwłaszcza ja odczułem korzystnie jako dyrektor oddziału poznańskiego. -- Trzeba wiedzieć, że świat zachodni przechodził w tym czasie poważny kryzys gospodarczy, który rozpoczął się w 1929 roku tzw. krachem giełdowym w Nowym Yorku i objął prawie wszystkie kraje uprzemysłowione w Europie i Ameryce. --- Kryzys ten odczuliśmy także w Polsce, wprawdzie mniej dotkliwie, mimo to mieliśmy po roku 1930 więcej bezrobotnych niż dotychczas, co odbiło się również ujemnie na dochodach świata pracy. --- U Hartwiga zmniejszyły się obroty i zyski. Oddział poznański wykazujący normalnie 150 do 200 tysięcy złotych czystego zysku rocznie, spadł w roku 1931 do kwoty niecałych 100 tysięcy, co obniżało poważnie rentowność całej firmy, posiadającej 10 oddziałów. ----- W tej sytuacji żeby doprowadzić do lepszych wyników postanowiłem zorganizować między oddziałowy transport samochodowy ażeby uprzedzić działania firm konkurencyjnych w tym zakresie, wciągając do obsługi sieć naszych oddziałów usytuowanych w najważniejszych miastach przemysłowo handlowych, umożliwiając im jako ekwiwalent za pracę akwizycyjną udział w zyskach transportu samochodowego. --- Mój plan uzyskał aprobatę Zarządu. -- Jego realizacja wymagała poważnych środków inwestycyjnych. Moim zamiarem było uruchomienie w przeciągu najbliższych 3 – 4 lat, po dziesięć samochodów ciężarowych rocznie, z których 10 – 12 miało pozostać w centralnej bazie w Poznaniu a resztę miano przydzielić oddziałom w Warszawie, Katowicach, Gdańsku, Gdyni, Krakowie, Lwowie i w Wilnie, umożliwiając tym placówkom należytą obsługę klientów na swoim terenie. -- Nowe zadania wymagały od kierownictwa oddziału poznańskiego dużego wysiłku finansowego i organizacyjnego. -- Naradzając się z zarządem postanowiono oprzeć transport samochodowy na jednym typie wozu, na ciężarówce Chevrolet, składającej się z dwóch części ciągnika i podwozia naczepy. -- Karoseria do naczepy, pudło podobne do wagonu krytego, miała być wykonana w warsztatach oddziału poznańskiego. Ogólny koszt: ciągnik z podwoziem naczepy 12.000 złotych, karoseria i inne prace wykończeniowe 4.000 złotych, razem 16.000 złotych. -- Ładowność netto 5000 kg. -- Realizacja programu samochodowego wymagała nakładów inwestycyjnych w kwocie cc najmniej 180.000 złotych rocznie. Oddział poznański korzystał z kredytów wekslowych Banku Związku Spółek Zarobkowych posiadającego, jak wspomniałem 93 % akcji naszego przedsiębiorstwa. --- Pod koniec pierwszego roku uruchomienia przewozów samochodowych w komunikacji międzynarodowej, dysponowałem w oddziale poznańskim sześcioma samochodami ciężarowymi; po dwa otrzymały Katowice, Warszawa i Gdynia. Wyniki okazały się lepsze od przewidzianych. Na jednym samochodzie zarabialiśmy miesięcznie: Poznań około 1.200 złotych, pozostałe oddziały po 1.000 złotych. Amortyzacja zainwestowanego kapitału była krótka, wynosiła mniej niż 18 miesięcy. W drugim i trzecim roku Poznań miał już swoich 12 samochodów ciężarowych a pozostałe zostały przydzielone naszym wymienionym wyżej oddziałom.
W 1935 roku został przydzielony do Zarządu pan Eugeniusz Łopuszański w charakterze urzędującego prezesa Rady Nadzorczej. Z jednej strony było to finansowe obciążenie budżetu firmowego (pan Łopuszański pobierał 2.500 złotych pensji miesięcznie, z drugiej jednak strony jego osobiste stosunki z przedstawicielami resortów i pewne zdolności handlowe przysporzyły przedsiębiorstwu sporo zleceń rządowych, tak że zaangażowanie pana Łopuszańskiego firmie się opłaciło. --- Trzeba też wiedzieć, że Hartwig mógł uchodzić za przedsiębiorstwo państwowe, bowiem Bank Polski posiadał 80 % akcji Banku Związku Spółek Zarobkowych, a ten 93 % akcji Hartwiga. -- W połowie lat trzydziestych oddział poznański wykazywał znów poważne zyski. Ja zarabiałem 1.000 złotych miesięcznie co w tym okresie, biorąc pod uwagę ówczesną siłę kupna było wynagrodzeniem dużym.
Zdrowotnie czułem się nadzwyczajnie. Umiejętność intensywnego wypoczynku w każdy weekend na świeżym powietrzu w lasach lub na wodzie, bez względu na pogodę, musiało doprowadzić do nadzwyczajnej sprawności fizycznej organizmu. Ponadto urlop wypoczynkowy wykorzystywałem w ten sposób, że w lecie byłem dwa tygodnie na wodzie, robiąc w towarzystwie kolegów kajakarzy dalekie wyprawy, w zimie zaś spędzałem dwa tygodnie w górach uprawiając sport narciarski. --- Przypominam sobie jedną wyprawę kajakową w lecie 1935 roku. --- Syn państwa Jankowiaków – Adam ukończył właśnie studia na Akademii Medycznej i chciał się zrelaksować po długich miesiącach ciężkiej nauki. Zaproponowałem mu wspólne spędzenie wakacji na wodzie podając kilka wariantów wycieczek kajakowych. Zaciekawiła go dwutygodniowa wyprawa rzeką Brdą na Pomorzu. -- Przypomniał sobie, że ma kuzyna w Chojnicach niedaleko jeziora Charzykowskiego, który posiadał domek letniskowy nad jeziorem. Wybraliśmy się więc do Chojnic z moim składakiem, namiotem i sprzętem dodatkowym. --- Następny etap to jezioro w Charzykowie, gdzie byliśmy dwa dni robiąc codziennie przynajmniej 10 km wycieczki po jeziorze, potem ruszyliśmy w dalszą trasę przepływając kolejne połączone z jeziorem charzykowskim jeziorka i wypłynęliśmy z ostatniego rzeką Brdą i dalej przez Bory Tucholskie do Bydgoszczy. --- Prowadziliśmy z Adasiem niekończące się rozmowy o higienicznym i zdrowym trybie życia o konieczności spędzania czasu na łonie przyrody, co było moim i Adasia konikiem. ---- Muszę jeszcze zaznaczyć, że oprócz niedzielnych wycieczek, ja osobiście korzystałem od kwietnia do listopada z codziennych kąpieli: na Warcie na Garbarach, gdzie w tym miejscu rzeka była ogrzewana wodą wypływającą z elektrowni poznańskiej. Można się tam było kąpać nawet w listopadzie. W pozostałych miesiącach korzystałem z pływalni na Sołaczu przy ulicy Niestachowskiej, Wydaje mi się, że intuicyjnie odczuwałem potrzebę stosowania zdrowego trybu życia , co może mi pozwoliło przeżyć okropności drugiej wojny światowej.
Z moją rodziną we Wiedniu utrzymywaliśmy serdeczny kontakt korespondencyjny i osobisty. -- Po roku 1928 kiedy przeprowadziliśmy się do obszernego mieszkania na ulicy Grottgera, ulokowanie gości wiedeńskich nie było żadnym problemem. --- Matka moja przyjeżdżała latem rokrocznie do Polski. Przeważnie jeździła do swojej rodziny do Przeworska lub do Skawiny, gdzie mieszkał jej brat Ignac, który pracował w tamtejszym urzędzie podatkowym. Raz na trzy lata przyjeżdżała do nas.. Poza tym bywała równie u nas moja siostra Mania z córkami Melitą i Teresą. Dziewczynkom bardzo się u nas podobało. Robiliśmy w niedziele wycieczki do pięknych okolic Poznania, a w dnie powszechnie bywaliśmy w teatrze lub w kinie. Tak samo żona i ja byliśmy w okresie międzywojennym kilka razy w Wiedniu. Ja wykorzystałem podróże służbowe do Austrii i Szwajcarii by odwiedzić rodzinę, zabierając przy okazji Marysię by jej pokazać te piękne kraje. Przypominam sobie – był to chyba rok 1929 – byliśmy w operze wiedeńskiej na przedstawieniu Rigoletta, kiedy występował w roli księcia Jan Kiepura, zachwycając swoim pięknym tenorem publiczność wypełniającą wszystkie miejsca w Teatrze. -- Po zakończeniu przedstawienia, Kiepura jak to było w jego zwyczaju, dał dodatkowy gratisowy koncert na ulicy, śpiewając piosenki ku radości zgromadzonej publiczności.
Siostra moja pracowała w Wiedniu jako nauczycielka w tak zwanej Sonderschule. Czyli dla dzieci niepełnosprawnych. Mąż jej Leo Grunauer był dyrektorem szkoły średniej (Burgerschule). Był od siostry o kilkanaście lat starszy i w roku 1936 był już na emeryturze. Tak się złożyło, że i moja siostra jako kobieta jeszcze nie pięćdziesięcioletnia, po 24 latach pracy w szkolnictwie w 1938 roku również przestała pracować, przechodząc na emeryturę na mocy ustawy już władz hitlerowskich po wejściu wojsk hitlerowskich do Austrii. --- Siostra mieszkała z rodziną w dzielnicy Brigittenau przy Wallensteinstrasse 66 pięć minut drogi od mieszkania mamy przy Straussgasse 4. -- Po śmierci ojca mama zachowała swoje stare mieszkanie. Dopiero po drugiej wojnie światowej mama przeprowadziła się do siostry do ich trzypokojowego mieszkania. Swoje mieszkanie odstąpiła swej wnuczce Teresie, po jej zamążpójściu w 1950 roku.
Dwa lata przed wybuchem drugiej wojny światowej agresywna polityka Hitlera z jego żądaniami najpierw pod adresem Czechosłowacji i dokonanym Anschlussie austriackim, oddziaływała niespokojnie na życie polityczne i gospodarcze Polski szczególnie w rejonie gdańskim. Niemcy zamieszkujący zachodnie i północne regiony naszego kraju, sabotowali obowiązujące zarządzenia i ustawy a przedsiębiorstwa niemieckie o zasięgu międzynarodowym uprawiały wywiad i szkodziły naszym interesom. -- I tak dowiedziono przedsiębiorstwu spedycji międzynarodowej Schenker i CO. w Warszawie i jej oddziałom portowym w Gdyni i Gdańsku, że uprawia wywiad handlowy ze szkodą dla interesów polskich. W tej sytuacji na mocy decyzji polskich władz centralnych nakazano Schenkerowi zaprzestania wszelkiej działalności handlowej z dniem 1 maja 1939 roku, sugerując by zawarł z Hartwigiem umowę odstępując mu wszelkie bieżące transporty krajowe i międzynarodowe. Schenker nie mając innego wyjścia, zgodził się na to i zawarł z nami odnośne porozumienie.-- W umowie nie mającej dla Schenkera momentów dyskryminacyjnych, przyznano mu nawet sporą prowizję od zysku z transportów, przejętych i wykonanych przez Hartwiga. --- Schenker miał w Polsce licznych klientów, poza tym korzystał z transportów otrzymywanych od siostrzanych przedsiębiorstw spedycyjnych zgrupowanych w koncernie macierzystym Schenkera w Wiedniu. --- Spedytor międzynarodowy w pogoni za zyskiem starał się opiekować transportem do miejsca przeznaczenia. Nakłaniał więc klienta by sprzedawał towar na warunkach – magazyn odbiorcy – i mógł udzielić klientowi w licznych przypadkach, a zwłaszcza przy przesyłkach drobnicowych, opusty od oficjalnych taryf kolejowych lub samochodowych. -- Na przykład: przy imporcie ze Szwajcarii, spedytor mając kilka przesyłek drobnicowych co najmniej razem 5000 kg, formował wagon zbiorowy, korzystając ze stawek wagonowych zamiast drobnicowych. Poza tym miał umowę z zarządem kolei austriackich przyznającą mu w drodze rozliczeń rocznych pewne upusty procentowe za przewóz ustalonych ilości tonażowych drobnicy lub ładunków wagonowych. Prowizje to były dość znaczne i wynosiły około 15 % obowiązujących taryf kolejowych. W tych warunkach klient miał udział w korzyściach taryfowych i starał się w umowie ze swoim odbiorcą posiadać gestię nad sprzedanym towarem aż do miejsca przeznaczenia. --- Tak samo w transporcie morskim eksporter starał się sprzedawać według klauzuli * cif * to znaczy przejąć opiekę nad sprzedanym towarem, aż do portu przeznaczenia łącznie z ubezpieczeniem. --- Z powyższych wyjaśnień wynika, że umowa ze Schenkerem rozszerzyła znacznie nasz serwis i mimo przekazania Schenkerowi sporej prowizji od przejętych transportów Hartwig jeszcze ładnie na tym zarobił.
Przy wykonaniu umowy ze Schenkerem powstał problem obsadzenia stanowiska dyrektora oddziału w Gdyni. --- Transporty morskie Hartwiga obsługiwała placówka w Gdańsku. -- W Gdyni mieliśmy tylko oddział spedycji krajowej, dysponujący własnym magazynem. Transportów morskich w Gdyni nie wykonywaliśmy. --- W naszym Zarządzie dyskutowano na tą sprawą i postanowiono powierzyć mi kierownictwo oddziału w Gdyni, albo raczej kierownictwo dotychczasowego oddziału Schenkera w Gdyni łącznie z personelem w ilości około 30 pracowników. --- Powtórzyła się podobna historia jak w 1925 roku przy organizacji żeglugi śródlądowej. --- Ja byłem specjalistą od transportów lądowych, na transporcie morskim w ogóle się nie znałem. Mimo te wyraziłem zgodę, chciałem bowiem poznać wszystkie dziedziny transportu międzynarodowego. Kierownictwo w Gdyni miałem objąć z dniem 15 maja 1939 roku. --- Musiałem zlikwidować sprawy osobiste w Poznaniu. Wypowiedzieć umowę najmu mieszkania przy ul. Grottgera, oraz załatwić sprawy szkolne dzieci (Janeczka miała wtedy 11 lat a Jurek 9 lat – uczęszczali do szkoły podstawowej).
W pierwszych dniach maja wybrałem się do Gdyni, zgłaszając się najpierw do naszego oddziału by zasięgnąć bliższych informacji o organizacji Schenkera. --- Schenker miał wtedy duży lokal biurowy w porcie i wykonywał tzw. czystą spedycję, nie posiadał innych działów usługowych i służb technicznych a korzystał z usług przedsiębiorstw przeładunkowych, przewozowych lokalnych i międzymiastowych. --- Personel Schenkera wynosił około 30 pracowników umysłowych, wysoko kwalifikowanych. Dyrektorami byli pan Morocznik i bodajże pan Szymański. --- Kilka dni później zgłosiłem się do Schenkera, gdzie byli już poinformowani, że mam objąć z ramienia Hartwiga kierownictwo ich organizacji portowej. --- Zabrałem się od razu do pracy i z przyjemnością stwierdziłem przyjemną atmosferę i życzliwość zarówno ze strony kierownictwa jak i personelu. Otrzymywałem sporo cennych wskazówek i informacji o zupełnie nowej dla mnie dziedziny transportowej. --- Schenker wykonywał liczne transporty morskie zarówno w imporcie jak i eksporcie. -- Każdego tygodnia ładowaliśmy około 1,500 ton masła, bekonów i innych towarów na statki liniowe do Anglii, wykładając na rachunek naszych klientów poważne sumy na przewozy kolejowe i morskie. -- By móc podołać potrzebom finansowym wyrobiłem sobie w Banku Związku Spółek Zarobkowych w Gdyni kredyt w wysokości dwóch milionów złotych płacąc za niego 6 % odsetek w stosunku rocznym. Klientom liczyliśmy 1 % miesięcznie, co stanowiło również poważną korzyść dla naszej firmy. ---
Po dwutygodniowym pobycie w Gdyni musiałem pomyśleć o wynajęciu mieszkania. Znalazłem ładne trzypokojowe mieszkanie na ulicy Świętokrzyskiej w nowo wybudowanym domu ze wszystkimi wygodami. Dzierżawa wynosiła 220 złotych miesięcznie, było to drogo, ale wtedy były w Gdyni takie wysokie stawki najmu. --- Rodzina przyjechała do Gdyni pod koniec maja; dwa dni przed tym przybył wóz meblowy z częścią naszych mebli i urządzenia domowego, reszta mebli, które by się w nowym mieszkaniu nie zmieściły, złożono w magazynie Hartwiga w Poznaniu. -- Praca na nowym stanowisku w Gdyni była bardzo interesująca i byłem bardzo zadowolony, że mogę uzupełnić swoje wiadomości fachowe.
Ledwo zdołaliśmy się w nowym miejscu zaaklimatyzować, stwierdziłem z pewnym niepokojem, a szczególnie po odwiedzeniu naszego oddziału w Gdańsku, że sytuacja polityczna na obszarach należących do * Wolnego Miasta Gdańska * jest niepewna, a ludność cywilna w szczególności młodzież niemiecka są do ludności i instytucji polskich wrogo usposobione. Napady na polskich funkcjonariuszy, czy to urzędników pocztowych czy kolejowych są na porządku dziennym. -- Władze administracyjne Gdańska nie tylko, że się nie interesują a wręcz odrzucają skargi ludności polskiej jako nie uzasadnione. Tak samo Wysoki Komisarz Ligi Narodów okazał się wobec terroru i agresji władz bezsilny.

(Na tym, w przede dniu drugiej wojny światowej, kończą się zapisane wspomnienia mojego ojca. Muszę jednak podać powód, który zmusił tatę do podjęcia decyzji o opuszczeniu Poznania i ucieczki na wschód a który opisał tata w oświadczeniu do ZBOWiDu, starając się o przyjęcie do tego Związku).
„Pierwszego września 1939 roku, w dniu wybuchu wojny postanowiłem w porozumieniu z aktywem firmy Hartwig i za zgodą Urzędu Celnego, wydać polskim władzom wojskowym około pięćdziesięciu nie oclonych nowych samochodów i kilkadziesiąt nowych motocykli, które znajdowały się na magazynach wolnocłowych firmy Hartwig. Samochody i motocykle były własnością firm niemieckich. Odbioru pojazdów dokonał sierżant wojsk polskich, któremu towarzyszyli kierowcy wojskowi i duża grupa kierowców cywilnych, którzy jak się później okazało byli studentami gimnazjum niemieckiego w Poznaniu. Doniesiono mi nazajutrz, że odgrażali się pod moim adresem. Skutkiem tego musiałem wraz z rodziną opuścić Poznań i wyjechałem dnia 4 września jako uchodźca polityczny na wschód do Wilna”.

1.2.2 Kilka słów o mojej Mamie.

Moja mama – Marysia - urodziła się, jak już wspomniałam, 17 listopada 1899 roku w Berlinie. Była ostatnim najmłodszym dzieckiem swoich rodziców i jedyną dziewczynką. Była też oczkiem w głowie całej rodziny, kochanym i rozpuszczanym przez wszystkich. Zresztą była też śliczną stale uśmiechniętą i rozśpiewaną dziewczynką.. Z uwagi na niewielką różnicę wieku, najbardziej była zżyta z bratem Brunonem, który był od niej starszy o niecałe trzy lata. Dzieci uczęszczały do niemieckiej szkoły podstawowej, jednakże w domu mówiono wyłącznie po polsku, tak że wszyscy rozmawiali biegle dwoma językami. Mama mieszkała z rodzicami właściwie do czasu wyjścia za mąż: a więc najpierw w Berlinie do 1908 roku., potem na gospodarstwie w Tulcach do 1911 roku i w końcu w Poznaniu. --- Gdy Babcia otworzyła sklep spożywczy dla rodziny rozpoczęło się zupełnie inne życie. --- Już w Tulcach na gospodarstwie potrzebna była pomoc całej rodziny, ale szczególnie uciążliwa była praca w sklepie, która też się właściwie nigdy nie kończyła. ---- W każdym razie. Mama wspominała ten okres, jako okres dosyć ciężkiej pracy w sklepie,. oraz dużego obciążenia nauką. --- Poza normalną nauką w szkole, (ponieważ mama była bardzo muzykalna babcia kupiła pianino) były jeszcze lekcje śpiewu i lekcje gry na fortepianie. --- Po zakończeniu pierwszej wojny światowej i potem po zlikwidowaniu sklepu babci, mama otrzymała pracę w Poznańskim Banku Ubezpieczeń na ul. Kantaka w dziale księgowości. --- Skończyły się też lekcje śpiewu, ale Mama z pracy była bardzo zadowolona --- była otoczona gronem młodych ludzi, z którymi spotykali się nie tylko w pracy. (Nawet jednego z jej znajomych z tamtego okresu poznałam w końcu lat czterdziestych – w Jacht Klubie Wielkopolski) -- Wkrótce znajomi namówili ją aby się zapisała do Chóru Narodowego, który prowadził Feliks Nowowiejski. Tak też zrobiła i została przyjęta bez problemów. -- Była to decyzja na miarę szczęśliwego losu, ponieważ na próbach tego chóru Mama poznała swego przyszłego męża, który bardzo się jej spodobał i myślę, że od razu się w nim zakochała. -- Ślub cywilny odbył się w dniu 17 listopada (dzień urodzin mamy), a ślub kościelny w Kościele parafialnym Św. Wojciecha w dniu 21 listopada (dzień imienin mamy).---- Był rok 1922. --- Tata zaproponował aby zamieszkali po ślubie w służbowym mieszkaniu w budynku Hartwiga, jednakże propozycja ta spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem mojej Mamy, która zupełnie nie mogła sobie wyobrazić mieszkania bez swojej matki, więc tata musiał z tej propozycji zrezygnować. -- Wobec tego zamieszkali więc we czwórkę w mieszkaniu na ul.. Grochowe Łąki 3, -- moja Babcia, mój wujek Brunon i moi rodzice i chociaż ojcu się wydawało, że to tylko tak na razie, a potem mama da się przekonać na samodzielne mieszkanie, --- przemieszkali razem prawie piętnaście lat. . Zamiast miesiąca miodowego, było tylko 10 dni podróży poślubnej na południe Polski do Krakowa. Jednakże tego wyjazdu mama specjalnie nie wspominała, ale za to kolejny wyjazd, który odbył się w połowie następnego roku do Lwowa, był dla niej znacznie ważniejszym przeżyciem. --- Ojciec organizował w tym czasie targi wschodnie we Lwowie, gdzie był potrzebny przez dłuższy okres czasu, a ponieważ posiadał tam rodzinę, postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i zaproponował Mamie wspólny wyjazd (zwłaszcza, że ojciec miał dużo wyjazdów służbowych co młodej żonie na pewno się nie podobało). Lwowem mama była zachwycona, jak również serdecznością i gościnnością nowo poznanej rodziny. Jednakże zbyt długo tam nie pozostała bo po pierwsze była już wtedy w zaawansowanej ciąży i oczywiście bardzo się bała porodu, a po drugie w domu gdzie mieszkali, były jakieś bardzo małe dzieci, które często nocami płakały i grymasiły co mamę wtedy podwójnie denerwowało. Pozostawiła więc ojca samego we Lwowie dla dokończenia jego zawodowych spraw, a sama wróciła do domu do Poznania.
Pierwszego porodu mamy oczywiście nie będę szczegółowo opisywać, ale musiał być dosyć ciężki, bo Mama przez całe życie opowiadała mi koszmarne opowieści o rodzeniu dzieci i straszyła mnie potwornością bólów porodowych, tak, że jak ja sama rodziłam, to byłam bardzo mile rozczarowana, bo się tych strasznych bóli nie doczekałam -- nie mniej uważam, że nie były to dla mnie opowieści dydaktyczne.--- (Co się tyczy Mamy pierwszego porodu, to odbył się mniej więcej normalnie, ale jakieś zamieszanie było podczas drugiego porodu. -- Często o tym opowiadała; jak to bóle zaczęły się w nocy, kilka dni przed terminem i nie można było się skontaktować z umówioną akuszerką -- i jak to Tata musiał szukać po nocy nowej akuszerki, jak pomylił adres ze zdenerwowania i nie mógł jej znaleźć i jak poród ciągnął się przez kilkanaście godzin). -- W każdym razie w dniu 21 października 1923 roku urodziło się pierwsze dziecko - córeczka, której dano na imię Wanda. --- Radość była ogromna i dziecko było słoneczkiem dla całej rodziny. Tragedia zaczęła się pół roku później, kiedy to dziecko zaczęło chorować i pomimo bardzo dobrej opieki domowej i lekarskiej (pediatry doktora Pinkusa) zmarło na płuca w dniu 17 kwietnia 1924 roku. Rozpacz w domu była bezgraniczna a Mama w ogóle długo nie umiała się z tym pogodzić. ---
Ponieważ w życiu przeważnie tak bywa, że smutki przeplatają się z radościami, więc tym to sposobem, na otarcie łez po stracie córeczki, przeznaczenie zafundowało Mamie najwspanialszą w życiu przygodę – jaką był prawie dwu miesięczny pobyt w Turcji wraz z mężem i całą kilku dziesięcioosobową grupą pracowników ministerstwa i stażystów, wydelegowanych na czas wystawy do Turcji. --- Prawdopodobnie była to pierwsza i nawet nie wiem, czy nie jedyna, samodzielna podróż Mamy, którą spędziła wraz z wszystkimi pracownikami (ojciec jechał oddzielnie i wcześniej od Zarządu i pracowników, bo konwojował eksponaty wystawowe). -- Ich droga przebiegała koleją przez Rumunię do Bukaresztu i Konstancy a stamtąd statkiem przez morze Czarne do Konstantynopola. --- Ten rejs -- to był dla Mamy pierwszy rejs morski i chyba w ogóle było to jej pierwsze spotkanie z morzem. --- Nie wiem również, czy ten rejs trwał dwa czy trzy dni, ale pamiętała go do końca życia, a muszę zaznaczyć, że mama miała wtedy dopiero 24 lata, była bardzo ładną młodą kobietą i miała szalone powodzenie wśród podróżujących z nimi pracowników ministerstwa i studentów, odbywających staż z zakresu organizacji wystaw. --- Z licznych opowiadań wiem, że w Konstantynopolu rodzice mieli wtedy wspaniałą pogodę; przez cały okres ich pobytu nie padał ani razu deszcz, panowały tak straszne upały, że w godzinach popołudniowych zamierał cały ruch uliczny. -- Korzystali z wszystkich atrakcji przygotowanych dla turystów, jeździli na plaże nad morze Marmara, stateczkiem wycieczkowym na jakąś wyspę w pobliżu, na której podróżowało się wyłącznie na osiołkach. -- Robili zakupy na miejscowych bazarach, bez talentu do targowania się. --- Do dzisiaj mam jeszcze jakieś drobne pamiątki z tamtych czasów, jakiś różaniec muzułmański, oraz broszki i bransoletki z czarnego bursztynu. --- Efekt tej podróży był taki, że Mama wróciła z tej wyprawy odrodzona i pogodzona z życiem.
Po niedługim czasie mama ponownie zaszła w ciążę i przygotowywała się do drugiego porodu, który odbył się trochę przed terminem, bo 19 maja 1925 roku mama urodziła synka Witolda. -- Chłopiec chował się bardzo dobrze, szybko zaczął chodzić, szybko zaczął mówić. Był przemiłym, rozkosznym dzieckiem, uwielbianym przez rodzinę i lubianym przez sąsiadów i znajomych. --- Niestety szczęście nie trwało zbyt długo, bo mając półtora roku Witoldek zaczął nagle chorować i po kilku tygodniach, pomimo bardzo dobrej opieki – w dniu 13 marca 1927 roku zmarł na komplikacje płucne, jak stwierdził opiekujący się nim doktor Pinkus. ------ Mama i tata i cała rodzina była wstrząśnięta i przerażona, nie mogli zrozumieć dlaczego stracili już drugie dziecko i to na tą samą chorobę – na płuca. --- Potem, po przeprowadzeniu dokładnych badań okazało się, że nosicielem zarazków mogła być moja babcia Balbina, oraz ówczesna pomoc domowa.
Krótko po tym dramatycznym wydarzeniu, jakim była śmierć mojego braciszka Witoldka, moja mama zaszła znowu w ciążę, co wprowadziło ją i całą rodzinę w stan nadziei, ale też i w stan popłochu oraz obawy, aby nie powtórzyły poprzednie zaniedbania. ---- W związku z tym postanowiono przeprowadzić się do zdrowszej dzielnicy miasta -- i wybrano dzielnicę Łazarz, a w niej ulicę Grottgera tuż przy parku Wilsona.
Dnia 11 marca 1928 roku, moja mama urodziła swoje trzecie dziecko, tym razem znowu córkę – Janeczkę -- to byłam ja. --- Natychmiast po urodzeniu zostałam oddana do kliniki dziecięcej, gdzie byłam poddana specjalnym szczepieniom według metody doktora Calmeta, które wtedy nie były jeszcze powszechnie stosowane. --- Przez cały czas mojego pobytu w klinice, mama przyjeżdżała mnie karmić, a pozostały pokarm ściągała i przesyłała do kliniki. -- Na pewno miała z tym dużo kłopotu, ale ja chowałam się dobrze i zdrowo. ---- Z kliniki wróciłam już do tego nowego mieszkania przy ulicy Grottgera 13, gdzie zamieszkałam wraz z rodzicami, z babcią Balbiną i z wujkiem Brunonem.


ciąg dalszy

 

www.kwasniewska.pl